Media donoszą, że
kierownictwo marketu Lidl w Kirkcaldy zabroniło polskim pracownikom porozumiewania
się między sobą w języku ojczystym, i to nie tylko w czasie pracy, ale również
podczas przerw. Organizacje polonijne zaprotestowały, a w
sprawie interweniował polski ambasador przy dworze Świętego Jakuba, który
zarządzenie nazwał „dyskryminującym”.
W kraju tego typu sytuacja
budzi skojarzenia z zaborami, zakazem modlitwy w języku polskim, germanizacją, rusyfikacją i w ogóle wszystkim, co
najgorsze. To oczywiste, ale nie należy oburzać się na wyrost, bo sprawa nie
jest tak czarno-biała jakby się na pierwszy rzut oka mogło wydawać. Zanim w ogóle
zacząć się jej przyglądać, warto sobie przypomnieć czyją własnością jest Lidl i
przesadnie nie żałować Polaków dobrowolnie pracujących dla Niemców (niech się
cieszą, że nie dostali pasiaków i że na widok menadżerów nie muszą ściągać
czapek z głów). Przyjmijmy jednak, że kwatera główna Lidla w Berlinie nie ma ze
sprawą nic wspólnego i że wspomniane zarządzenie zostało wydane tylko z inicjatywy szkockiego managementu
marketu w Kirkcaldy. Jeśli tak, to niekoniecznie jest to wyraz jakichś
narodowych kompleksów czy chęci tyranizowania polskich pracowników, ale po
prostu zaprowadzenia jako takiego porządku w firmie. Całkiem niedawno pewien nasz rodak pracujących w dużej fabryce we Wschodniej Anglii
zaproponował, żeby dla polepszenia atmosfery w przedsiębiorstwie wszyscy
pracownicy przynajmniej starali się porozumiewać w języku angielskim – domyślam
się, że miał dość słuchania całymi dniami zwulgaryzowanej wersji mowy Puszkina
i żmudzińskich poszczekiwań, bo sprawiały, że sam uwsteczniał się ze swoją
angielszczyzną. Życzliwy kierownik poradził mu, żeby się z podobnymi pomysłami
nie zdradzał, bo zostanie oskarżony o to, że jest nietolerancyjny i w ogóle, że
jest skrytym rasistą; ten sam człowiek po cichu przyznał, że obowiązek mówienia
po angielsku wyszedłby imigrantom na dobre, przyczynił się do poprawienia
atmosfery pracy i jako takiej integracji załogi, która teraz tworzy w fabryce „narodowe
getta”, a może nawet mafie (i to bez cudzysłowu).
Jeśli w zarządzeniu
kierownictwa Lidla w Kirkcaldy coś mnie oburza, to, że zakaz jest tak
kategoryczny – można było przecież zacząć od zachęt i premiować pracowników
czyniących postępy w nauce języka. Za to prawdziwym skandalem jest, że załodze
nie wolno rozmawiać po polsku z polskimi klientami. W Anglii podobnej sytuacji
nie spotkałem, przeciwnie – przy zakupie sprzętu AGD i wyjaśnianiu szczegółów
gwarancji od razu zaproponowano mi pomoc polskiego pracownika, w pubach czeskie kelnerki witały nas głośnym „ćeść” i „ahoj”, ale już np. w
sklepach w Edynburgu zagadywani polscy ekspedienci mówili przyciszonym głosem i
nerwowo rozglądali się wokół.
Jakub Pytel