19.06.2009

Ryba w piątek.



Dziś Kościół obchodzi uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa i z racji rangi tego dnia post nie obowiązuje. Tytuł posta Ryba w piątek i sam dobór tekstu może więc wydawać się nietrafiony. Ale tylko z pozoru. Oto fragment książki o. Leonarda Feeneya (o tym samym tytule) traktującego nie tylko o naszych katolickich zwyczajach postnych, ale także o katolickim poczuciu humoru. Życzę więc radosnego święta i takiej lektury.


Leonard Feeney - „Ryba w piątek”

Dla tysięcy naszych amerykańskich rodaków my, katolicy, jesteśmy po prostu ludźmi, którzy w piątek jedzą rybę. Bawi nas (do pewnego stopnia), że myśli się o nas w ten sposób - jak byśmy byli jakimś dziwacznym rodzajem „Adwentystów Dnia Szóstego”, którzy z wyciągniętymi patelniami oczekują cotygodniowego przybycia sprzedawcy ryb lub, od czasu do czasu, aby uczynić zadość nakazom jakiegoś dziwnego religijnego zabobonu, pędzą na targ głośno domagając się halibuta bądź owoców morza.

Szkoda, że tak niewiele wiadomo na nasz temat. Jest nas obecnie dwadzieścia milionów w tym kraju i wcześniej czy później trzeba będzie zacząć liczyć się z naszą chrześcijańską wspólnotą w bardziej zasadniczych kategoriach aniżeli piątkowe menu. Jest bowiem regułą, że ludzie, którzy wiedzą o nas niewiele, to „niewiele” i tak źle rozumieją. Rzecz w tym, że my NIE jemy ryby w piątek - to znaczy nie, jeżeli nie lubimy ryb i nie chcemy ich jeść z własnej woli. Należę do tych umiarkowanie dobrych katolików, u których przekonująca moc Prawa Kanonicznego nie rozwinęła upodobania do ryb - ani w piątek, ani w żaden inny dzień tygodnia - i nie ma żadnych widoków, aby coś się w tym względzie zmieniło. Prawda, nie jadam w piątek mięsa, ale różnica pomiędzy powstrzymaniem się od mięsa i spożywaniem ryby nie jest zbyt trudna do uchwycenia i powinna dostarczyć materiału do przemyśleń.

Tak się dziwnie składa, że uczone wyjaśnienia, dlaczego w piątek jemy ryby, są o wiele głupsze niż wyjaśnienia głupie. Przeciętny, zaprzyjaźniony z nami protestant, który siedzi obok nas w restauracji i widzi nasz cotygodniowy wstręt do mięsa, uzna, że jesteśmy na tym punkcie lekko „szurnięci” - trochę tak, jak ortodoksyjni żydzi są „szurnięci” na punkcie szynki przez okrągły rok.

I to proste wyjaśnienie naszej piątkowej obserwancji podoba nam się najbardziej - spośród tych, które w ogóle jej nie tłumaczą. Nieporozumienia nigdy nie sprawiają przykrości - pod warunkiem, że nie wynikają z braku szczerości, uczciwości czy z uprzedzeń. Tym, co doprowadza nas do desperacji, jest traktat na temat: „Katolicy i piątkowa ryba”, napisany przez jakiegoś „uczonego”, psychologa zajmującego się teologią czy studenta religioznawstwa.

Jesteśmy zdumieni, gdy profesor Puffles informuje nas, że praktyka jedzenia ryb została wprowadzona do chrześcijańskiego rytuału, gdyż Apostołowie byli rybakami. Lub, gdy dowiadujemy się od bardziej oczytanych autorytetów, że ponieważ obrazki małych rybek były wyryte na ścianach katakumb, wcześni chrześcijanie stopniowo oddali się kultowi ryb, a ten z kolei wywołał u nich pojawiający się okresowo symptom religijny znany pod nazwą ichthophagus esophagus.

W tych wielozgłoskowych teoriach irytuje nas nie to, co twierdzą, lecz to, co sugerują. A sugerują oczywiście, że tradycja chrześcijańska stanowi jedynie wyższą formę mitu i że gdyby archeolodzy i inni kopacze mieli czas, aby bardziej zgłębić to zagadnienie, wówczas można by prawdopodobnie wykazać, że Papież Rzymski jest przedłużeniem boga Neptuna oraz że Święte Dziewice z Litanii były początkowo ławicą syren.

Prawdziwe wyjaśnienie słowa ΙΧΘΥΣ wyrytego jako pobożny rebus w katakumbach nie ma więcej wspólnego z naszą praktyką jedzenia ryb niż pelikan wyhaftowany na kapie używanej w czasie wystawienia Najświętszego Sakramentu z faktem, że nie jadamy pelikanów – wyhaftowanych czy jakichś innych. Gdyby nasz rozwój religijny dokonywał się wedle reguł psychologicznych wymyślanych przez profesorów religii, wówczas z całą pewnością konsumowalibyśmy baraninę i pożerali gołębie - miast unikać ich na rzecz ryb - ponieważ pośród wszystkich symboli, którymi chrześcijanie posługują się w swojej świętej liturgii, bez wątpienia najbardziej powszechne i najmocniej wyeksponowane to właśnie baranek i gołębica.

W czasach mojej młodości, gdy naszymi adwersarzami byli starzy, dobrzy (i zasługujący na szacunek) protestanci - którzy mieli dość rozumu, by dostrzec, że to, co robimy w piątek, nie jest jedzeniem ryby, ale powstrzymywaniem się od mięsa - często cytowano przeciwko nam tekst z Ewangelii św. Mateusza: „Nie to co wchodzi do ust czyni człowieka nieczystym”. Pamiętam wielką burzę, która miała miejsce na łamach czasopism katolickich próbujących wyjaśnić tę trudność.

Jaka szkoda, że katoliccy apologeci tamtych czasów nie mieli dość taktu, by być mniej apologetyczni. Miast silić się na wymyślanie odnośnych egzegez tekstu biblijnego – które nikogo nie zadowalały, nawet nas samych – mogli wskazać na ogromny honor, jaki czyniliśmy mięsu, uważając jego nieobecność na naszym stole za wyrzeczenie. Nikt w ramach aktu pokutnego nie ofiaruje Bogu czegoś, co uważa za złe, lecz to, co uznaje za dobre. I nikt tak naprawdę nie zrozumie, jak dobre jest mięso dopóki, dopóty nie spróbuje żyć bez niego choćby przez jeden dzień w tygodniu. Poza tym, dlaczego nie zwrócono uwagi na fakt, że kiedy jakieś wielkie święto Kościoła – powiedzmy Boże Narodzenie – przypada w piątek, stajemy się wówczas radośnie - i pozaplanowo - mięsożerni; otwarcie porzucamy naszą lojalność względem ryb i przenosimy ją na pieczonego indyka? Prawda jest taka, że gdybyśmy ośmielili się powiedzieć niekatolikom o liczbie powodów, dla których możemy legalnie jadać mięso w piątek, byliby zgorszeni. Zawsze czymś wyjątkowo zabawnym wydawał mi się fakt, że grozi nam ciągłe niebezpieczeństwie zgorszenia ludzi spoza Kościoła, gdybyśmy zaniedbali zrobić tego, czego ci - choć sami uważają to za absurd – po nas się spodziewają.

Powyższe rozważania winny doprowadzić nas do postanowienia, by nie marnować więcej czasu własnego - i czasu niewierzących - na dyskutowanie o tym, co w naszej religii nieistotne. Nie ma sensu usiłować wyjaśniać piątkowej ryby, modlitw dewocyjnych, kadzidła, wody święconej, świec, relikwii, medalików i itp. komuś, kto nie poznał wiary katolickiej od podstaw. Wywołujemy jedynie zamieszanie w umysłach tych, którzy nas pytają i wystawiamy na widok publiczny nasze własne śmieszności.

Pamiętam, jak kiedyś zapytał mnie jeden poważny teolog protestancki: „Czy kiedy ksiądz odmawia godziny kanoniczne z waszego brewiarza, to wierzy ojciec w te wszystkie rzeczy, które o życiu świętych zostały napisane w lekcji Drugiego Nokturnu?”

„Cóż”, odpowiedziałem, „wszystko zależy od tego, jak rozumie się słowo ‘wierzyć’. Nie wierzę w nie w taki sposób, w jaki wierzy się w część chrześcijańskiego Objawienia. Niemniej jednak przyznaję tym tekstom pewien autorytet jako - powiedzmy – najlepszym dostępnym opisom życia świętego w czasie, gdy przygotowywano je dla recytacji w ramach Officium Divinum.

„Wie ksiądz”, dodał, nie zwracając najmniejszej uwagi na podane przeze mnie wyjaśnienie, „gdy Francuzi chcą powiedzieć komplement zdolnemu kłamcy, to mówią mu: potrafisz kłamać jak Drugi Nokturn.”

Roześmiałem się głośno. Lecz mój szacowny przeciwnik, choć to dziwne, nie roześmiał się wcale. Sprawiał wrażenie kogoś, kto mówi zupełnie serio.

Dlaczego ja się śmiałem i dlaczego on nie śmiał się z żartu, który całkowicie mnie dotyczył? - Z tego prostego powodu, że z moimi braćmi w wierze dzielę poczucie humoru radykalnie odmienne od poczucia humoru ludzi z zewnątrz. Istnieją – nie ma co do tego wątpliwości – katolickie dowcipy i żarty, których nikt poza katolikiem nie opowie i nikt, oprócz katolika, nie zrozumie. Nie znoszę dokonywać analizy żartu, lecz pozwólcie, że ten jeden raz to zrobię, aby zilustrować, co mam na myśli.

Każdy katolik wie, że nasz Kościół przemawia niekiedy bezpośrednio w imieniu Boga. Każdemu zdaniu Bożego Objawienia przypisujemy taką świętość, która nie pozwala nam na strojenie sobie z niego żartów. Gdyby ktoś (nawet Francuz) powiedział o kłamcy, że „Umie kłamać jak Symbol Apostolski”, poczułbym się obrażony tą uwagą. Nie tylko uznałbym ją za w najmniejszym stopniu nie śmieszną, ale szybko przywołałbym mego przeciwnika do porządku jedną z ciętych odpowiedzi, które zawsze mam na podorędziu na takie właśnie okazje.


Jednakże lekcje Drugiego Nokturnu nie zawsze pochodzą bezpośrednio od Boga. Wiele z nich zostało napisanych - nie przez natchnionych pisarzy, lecz przez jakichś starych świętych mnichów, którzy próbowali pisać nie historię, lecz panegiryk; nie kronikę, ale pochwałę. Otóż, pomiędzy dobrym panegirystą i dobrym krętaczem zachodzi pozorne podobieństwo, które polega na tym, że jeden i drugi przesadza w swojej opowieści – pierwszy po to, by zachwycać, drugi, by oszukiwać. Oto dlaczego porównanie tych dwóch jest takie zabawne. Ale powszechne prawo wszelkiego humoru osiąganego przez porównanie wymaga, aby pod pozornym podobieństwem kryła się rzeczywista różnica. A jeśli ktoś nie widzi tej różnicy, to nie zrozumie, na czym polega żart.

Co więcej, każdy autentycznie chrześcijański żart jest zarazem śmieszny i patetyczny. Uśmiechamy się nie szyderczo, lecz tkliwie nad starym skrybą, który pisał lekcje do Drugiego Nokturnu, aby upamiętnić ukochanego świętego i który tak bardzo starał się powiedzieć prawdę, że opowiedział ją zbyt dobrze. Miłość bowiem, to najbardziej dziecięca i niewinna z cnót, której niekiedy się wydaje, że może być użyteczną dla wszystkich innych cnót - nawet dla cnoty prawdomówności.

Tę ideę, tak jak istnieje ona w umysłach prostego ludu, zrozumiałem jasno któregoś cudownego poranka w Galway, gdy udałem się na spacer i zapytałem pewnego irlandzkiego chłopa, jak daleko do – nazwijmy to miejsce, którego nazwę ciągle zapominam – Corofin.

-- „Dzień dobry! Jak daleko do Corofin?”

Siedział na murze. Podniósł kapelusz i ukłonił mi się.

--„Około pół mili tą drogą, proszę księdza. I nich Bóg księdza prowadzi!”

-- „Dziękuję.”

Uszedłem pół mili. Przeszedłem następną milę przyglądając się po drodze drogowskazom. I następne pół mili. I następne pół mili. I dopiero, gdy przeszedłem tę samą odległość dwanaście razy, dotarłem w końcu do Corofin, które było oddalone o całych sześć mil.

Wracając późnym popołudniem, spotkałem tego samego Irlandczyka siedzącego na murze. Podszedłem do niego zirytowany.

„Człowieku, co miałeś na myśli mówiąc mi, że Corofin jest tylko o pół mili stąd?” krzyknąłem. „Corofin jest sześć mil stąd. Wiedziałeś o tym, gdy z tobą rozmawiałem. Dlaczego nie powiedziałeś mi prawdy?”

„Cóż, biedny człowieku”, odpowiedział spokojnie i poważnie, „nie chciałem odbierać księdzu odwagi. Było wcześnie rano, a ksiądz wyglądał na zmęczonego. Dałem księdzu pół mili do Corofin. Dzięki temu ruszył ksiądz w drogę. Ktoś inny dał księdzu kolejne pół mili. To podprowadziło księdza trochę dalej. Tu, w Irlandii ludzie zawsze chcą ułatwić podróż obcemu i dają mu małe podpórki dla zachęty. Z pewnością nikt nie ruszałby w podróż w gorący dzień, gdyby wiedział, jak daleko musi iść, by dotrzeć tam, gdzie chce dotrzeć.”

„Posłuchaj”, powiedziałem nie uśmiechając się, „moim zdaniem to nie jest zabawne - może bardzo irlandzkie, ale nieuczciwe. Właśnie przyjechałem z Anglii. W Anglii nie oszukuje się ludzi w ten sposób. Anglik dokłada wszelkich starań, aby udzielić tych informacji, o które się go prosi i szczyci się, że jego informacje są prawdziwe”.

„Czy wie ksiądz, na czym polega problem z Anglikami?” odpowiedział gwałtownie, waląc jednocześnie pięścią w mur. „Wie ksiądz, na czym polega problem z Anglikami? Oni po prostu nie dość szanują człowieka, aby go okłamać!”.

Nie bronię naiwności tego wesołego wieśniaka z Galway, nie uważam również, aby jego postawa stanowiła - przekonujący czy autentyczny - przykład chrześcijańskiej doskonałości. Żeby być idealnym katolikiem nie wystarczy być Celtem - trzeba jeszcze być świętym. Bez wątpienia jednak da się u niego zauważyć głęboką bezinteresowność, której nie spotyka się wśród innych, jak tylko u dzieci wiary, których słabość polega na tym, że bardziej kochają osobę niż rzecz; człowieka bardziej niż dokładną miarę. Tego rodzaju niezdyscyplinowana wielkoduszność chrześcijańska ma swoje ujemne strony - przyznaję – wolę ją jednak bardziej od zimnej dokładności poreformacyjnych sceptyków, których towarzyskie uprzejmości są rządzone wyłącznie przez ich zainteresowanie własnymi dobrymi manierami. To prawda, są mili, jeśli spotkać ich na krótkim spacerze, zwłaszcza gdy komuś bardziej potrzeba informacji niż uczucia, ale na dłuższą metę wolę „pół mili drogą do Corofin”, a resztę drogi przejdę sam.

Ten prosty przykład pokazuje, że jednym ze źródeł katolickiego humoru jest sama ludzka natura (ze swoją głupotą, z wszystkimi swoimi absurdami, skrupułami i zabobonami) w akcie przemiany w coś jasnego i szlachetnego. Bowiem religia tak uniwersalna jak nasza obejmuje wszystkie klasy społeczne i cierpliwie toleruje pośród swoich członków nawet najbardziej zabawne typy - pod warunkiem, że będą ludźmi dobrej woli.

Jest to jednak humor katolicki w swoim biernym aspekcie. Dzięki niemu katolik jest kimś, z kogo można się pośmiać, ale to nie on sprawia, że katolik się śmieje. Zależy mi na tym, aby odkryć, w ten czy inny sposób, co stanowi najgłębszy sekret naszej radości i co sprawia, że potrafimy się śmiać nawet wtedy, gdy jesteśmy sami.

Jestem pewien, że przyczyną tego jest fakt, iż dzięki światłu wiary znamy paradoksy zbyt wspaniałe, by mogły być sprzecznościami.
Istnieje pusta radość i pusty smutek wynikające z czystej znajomości sprzeczności, które tkwią w ludzkim życiu. Tego rodzaju radość i smutek są jednak udziałem sceptyków i stoików, którzy rzadko się śmieją i rzadko płaczą. Chrześcijanin natomiast może spoglądać w głąb świata tajemnicy, w którym wszystkie sprzeczności zostają pogodzone - choć pozostają paradoksy. A owocem mądrości chrześcijanina są jego wesołość i jego łzy - bo śmiech i łzy to dla zdrowia psychicznego wentyle bezpieczeństwa, które stanowią piękne ujście dla napięć w naszej naturze.

Mogę zilustrować to twierdzenie inną historyjką.

Niedaleko od miejsca, w którym mieszkam, znajduje się konwent, do którego udawałem się czasami, aby wygłosić rekolekcje. W konwencie tym można spotkać pewną bardzo miłą, starszą siostrę, która opiekuje się jadalnią kapłana i którą będę nazywał Siostrą Marią.

Siostra Maria spędza połowę dnia wewnątrz i połowę dnia na zewnątrz klasztoru, ponieważ jej obowiązki są dwojakiego rodzaju: ma karmić kapelana i kurczaki. Jest to sytuacja paradoksalna sama w sobie i jestem pewien, że to ona tłumaczy wesoły błysk w oczach Siostry Marii, która, nie wiedząc nic o ewolucji czy relatywizmie, ma dość wiary, by mimo pozornych podobieństw dostrzec ogromną różnicę, jaka zachodzi pomiędzy kapelanem i kurczakiem. Często myślałem, że byłoby uroczo, gdyby któregoś dnia Siostra Maria pomyliła swoje obowiązki i udała się do kurnika z filiżanką kawy, a do refektarza kapelana przyszła wołając „cip, cip” i rozrzucając garście ziarna.

„Siostro Mario”, zapytałem któregoś dnia, gdy siedziałem rozpromieniony z powodu wspaniałego obiadu, który właśnie wniosła na tacy, „Jaka jest ulubiona potrawa Siostry? Co Siostra lubi najbardziej? Co by Siostra dla siebie zamówiła?”.

Siostra Maria wytarła ręce w fartuch i stała przez chwilę zastanawiając się nad odpowiedzią. W końcu zdecydowanie stwierdziła: „Najbardziej to ja, proszę księdza, kocham piękny, gruby befsztyk!” Po czym zaczęła się śmiać i śmiała się, i śmiała, aż łzy popłynęły jej z oczu.

Muszę przyznać, że nie byłem przygotowany na wybuch takiej radości i mocno się zdziwiłem. Oczywiście znam tradycyjny chrześcijański zwyczaj (bardzo skrupulatnie pielęgnowany przez siostry zakonne) śmiania się za każdym razem, ilekroć myśli się lub mówi o czymś przyjemnym. Lecz to była czysta histeria i wydawała się niczym nie uzasadniona, ponieważ ani Siostra Maria, ani ja nie powiedzieliśmy nic, co byłoby aż tak zabawne.

Dopiero po powrocie do swego pokoju, kiedy miałem czas, by zastanowić się nad tym wydarzeniem, znalazłem rozwiązanie zagadki. Jestem pewien, że powodem wesołości Siostry Marii – wesołości, która doprowadziła ją do łez – był sposób, w jaki posłużyła się słowem ‘kochać’ w zdaniu: „Najbardziej to ja, proszę księdza, kocham piękny, gruby befsztyk!”

Zabawność powyższego stwierdzenia staje się jasna, gdy pamięta się o tym, co zajmuje serce Siostry Marii przez pozostałą część dnia. Ośmielam się twierdzić, że moje pytanie oderwało ją od jakichś świętych medytacji. Nieczęsto pytają ją o jej gusta kulinarne. Ale gdy już ją zapytano, musiała przyznać, że to samo serce, którym w momentach kontemplacji kocha Boga, jego aniołów i archaniołów, ma również niższe i mniej eteryczne upodobania, kiedy studiuje jadłospis. Otóż niesamowicie zabawnym doświadczeniem jest takie nagłe przeniesienie swojej miłości dla czegoś wzniosłego i wiecznego na coś beznadziejnie doczesnego i jadalnego – jednej chwili kochać żyjącego anioła, a w drugiej martwą krowę. Ponieważ jednak Serafinowie są dla Siostry Marii bytami równie realnymi co polędwica wołowa, więc zauważyła absurdalność konfliktu tych dwóch miłości w swym sercu i dostała ataku śmiechu.

Interesujące, że w kołach niekatolickich i w kręgach katolickich, które uległy wpływom niekatolickiej kultury (a wielu z nas przyjęło, w stopniu większym aniżeli chcielibyśmy przyznać, usposobienie pogan i maniery heretyków wśród których żyjemy) nie ma żadnego autentycznego humoru tego rodzaju. Uczciwy chrześcijański żart, dzięki któremu śmiech wstrząsa samymi korzeniami czyjegoś istnienia, został zastąpiony – przynajmniej w tym kraju – przez to, co znane jest jako „dowcip”. Ów dowcip jest nieprawdziwą formą humoru, w którym niedorzeczne wyczucie dla tego, co wzniosłe, łączy się ze wzniosłą wrażliwością na to, co absurdalne. Fizycznym wyrazem takiej postawy nie jest zdrowy i szczery śmiech, lecz sarkastyczny uśmieszek. Przyjmując rzadko więcej niż dwie odmiany – jedna jest pozbawiona miłości, a druga nieczysta – dowcip stanowi niewątpliwie jedną z najbardziej męczących form humoru, jaką kiedykolwiek wymyślono. W końcu ten tzw. „dowcip” całkowicie niszczy zdolność śmiania się i prowadzi do spustoszeń w systemie nerwowym. Nie sposób oszacować, jak wielkie szkody psychiczne wyrządza amerykańskiej publiczności czytanie i słuchanie profesjonalnych dowcipnisiów, dla których rozśmieszanie innych staje się zwykłą harówką i którzy po krótkim spazmie popularności nieuchronnie ulegają melancholii, alkoholizmowi i innym truciznom.

Lecz dokąd to doprowadziły mnie moje rozważanie, które kilka stron wcześniej zaczęły się od o ryby? Jestem tam, gdzie znajduje się każdy katolik, który podejmuje się pisać na jakikolwiek temat - piszę o wszystkim, ponieważ jeżeli jest się katolikiem, to nie można w swym myśleniu nie być kosmicznym albo komicznym. Wiara bowiem łączy wszystkie rzeczywistości razem i napełnia świat niespodziankami.

Tym niemniej, przez szacunek dla ulubionych praktyk pokutnych moich współwyznawców, czuję się w obowiązku – zanim zakończę - powiedzieć coś pozytywnego o przedmiocie moich rozważań. Powiem tyle: w te dni tygodnia, w które mięso jest zakazane, lubię wejść do katolickiej kuchni i słuchać, jak smażą się małe rybki. Uważam bowiem, że jednym z najprzyjemniejszych odgłosów jest dźwięk gorącego srebra skwierczącego na patelni. Jednakże doznania kulinarne, jakich dostarczają mi te małe stworzonka, gdy zjawiają się na talerzu z moim obiadem, zależą od tego, w jakim stopniu uda mi się zatrzeć ich naturalny smak przy pomocy dużych dawek sosu do ryb. A to przypomina mi, że jeszcze nigdy nie widziałem butelki sosu do ryb, na której nie znalazłbym informacji, że ów sos uzyskał medal na jakichś międzynarodowych targach.

________________________
Leonard Feeney, ‘Fish on Friday’ w książce o tym samym tytule, s. 3 – 16; Sheed & Ward, 1934; tłumaczył Paweł Długosz (Wytłuszczenia w tekście pochodzą od autora bloga).