Stanowczo
uważam, że w krajach nietkniętych stopą rzymskiego legionisty nie może być
niczego interesującego. Wiem, że jest to pogląd nieprawdziwy, ale mocno się go
trzymam, bo chroni mnie przed poczuciem straty wynikającym ze świadomości, że
pewnie w życiu nie uda mi się zwiedzić zbyt wielu miejsc położonych poza Europą
i basenem Morza Śródziemnego. Również dlatego w swoich zainteresowaniach jestem
dość europocentryczny. W latach ubiegłych uczyniłem jednak pewien wyjątek – dla
Japonii. I to wcale nie pod wpływem oglądanych w dzieciństwie seriali „Shogun”
czy „Oshin”, ale ze względu na postać św. Maksymiliana Kolbe, który w Japonii
posługiwał jako misjonarz.
O
Kraju Kwitnącej Wiśni wiem tyle, by móc ocenić, że po wizycie prezydenta
Komorowskiego Polacy jeszcze długo nie będą tam postrzegani jako naród ludzi
poważnych. I wcale nie chodzi o to, że Komorowski zwiedzając budynek
japońskiego parlamentu stanął na krześle spikera – wbrew doniesieniom mediów
wcale tak nie było. Chodzi o to, że prezydent po prostu zlekceważył gospodarzy
swoją ignorancją i bezceremonialnością, a w krajach o kulturze
wysokokontekstowej, czyli takich jak Japonia, gdzie przywiązuje się wielką wagę
do komunikatów niewerbalnych, niełatwo o zatarcie złego wrażenia.
Od
razu wyjaśnijmy tę najgłośniejszą z wpadek prezydenta. Otóż Komorowski nie
wszedł na żadne krzesło, a tym bardziej fotel spikera japońskiej Izby Radców –
izby wyższej tamtejszego parlamentu. Wygląda na to, że wchodząc na mównicę
stanął na znajdującym się tam stopniu podestu, na którym ustawiony jest stół,
za którym zasiada spiker; cała ta konstrukcja jest mobilna, bo usuwa się ją
zawsze, gdy do członków Izby przemawia cesarz, którego tron stoi jeszcze wyżej,
za białą zasłoną. Na stopniu, na którym stanął prezydent Komorowski niekiedy
pozuje do pamiątkowych zdjęć drugi rząd członków wieloosobowych delegacji (być
może da się go usunąć, a z okazji takich wizyt jest on tam dostawiany - tego
nie wiem). Prezydent nie zrobił zatem niczego bardziej niestosownego niż
wszystkie inne niestosowności, których się tam dopuścił. Bo Komorowski nie
zwiedzał japońskiego parlamentu jako turysta, ale jako głowa państwa, a jednak
zachowywał się z luzem, na który mógłby sobie pozwolić jedynie podczas
nieoficjalnej wizyty w amerykańskim Białym Domu (oczywiście gdyby potrafił; a
nie potrafi, co udowodnił w 2010 r., gdy podczas oficjalnej wizyty w
Waszyngtonie przed kamerami telewizyjnymi opowiadał prezydentowi Obamie
nieudane żarty o bigosowaniu, polowaniach i pilnowaniu żon). Japońscy
gospodarze musieli być bardzo zdziwieni faktem, że głowa obcego państwa gotowa
jest zrobić coś więcej niż wejść do sali, przystanąć w miejscu, z którego jest
dobry widok na cesarski tron i prezydium i np. zapytać o historię i elementy
wystroju, a później stanąć do oficjalnej fotografii wykonanej przez
profesjonalnego fotografa. Tymczasem polski prezydent zachował się jak
nieokrzesany turysta, który koniecznie chciał mieć nie tylko zrobione zdjęcie
na mównicy, ale jeszcze usiłował majstrować przy aparaturze nagłaśniającej.
Gospodarze byli wyraźnie zakłopotani – nie został poproszony, by przemówić do
członków Izby; czy może miał o to żal?
Podobną
kwestię stanowi nazwanie generała Kozieja „szogunem”. Nie jest to oczywiście
inwektywa, ale cała sytuacja była bardzo niestosowna, gdy wziąć pod uwagę, że
siogunowie (tak powinno się pisać i wymawiać ten tytuł) byli najpierw
wybieralnymi dowódcami wojskowymi, a z czasem stali się dyktatorami
ograniczającymi władzę cesarzy, a często po prostu ich więzili. To właśnie za
czasów panowania pradziadka obecnego cesarza Japończycy obalili ostatniego
sioguna i udanie zmodernizowali państwo. Trzeba wiedzieć, że siogunat obalili
samurajowie, a tymczasem Komorowski mówił, że „skoro gen. Koziej został
szogunem, to biznesmeni mogą zostać samurajami biznesu”. Pominąwszy fakt, że to
po prostu głupoty należy stwierdzić, że takie słowa prezydenta musiały zostać
odebrane jako kolejny wyraz lekceważenia; jako dowód na to, że Komorowski,
który od miesięcy wiedział o planowanej wizycie w Kraju Kwitnącej Wiśni, nie
zadał sobie trudu przeczytania jakiejkolwiek publikacji na jego temat. Inaczej
nie ryzykowałby żartów o sprawach, o których nie ma bladego pojęcia i nie
ujawniał kompromitującego faktu, że wszystko, co wie o Japonii zaczerpnął z
serialu z Richardem Chamberlainem w roli głównej. Trudno określić taką sytuację
inaczej niż jako wywołującą największe zażenowanie.
Należy
być wdzięcznym Opatrzności, że gospodarze już wcześniej obrazili się na
Prezydenta Rzeczpospolitej, który jesienią pod wydumanym pretekstem
„powyborczego zamieszania” odwołał wizytę w Japonii, i nadali całemu wydarzeniu
dość skromną oprawę. Gdyby wizyta Komorowskiego odbywała się z pełnym
ceremoniałem, to z pewnością najedlibyśmy się jeszcze większego wstydu – skoro
w 2011 r. „wujek Bronek” podpijał szampana z kieliszka królowej Sylwii, to tym
razem mógłby komuś wykłuć oko pałeczkami.
Uratować
tę wizytę mógł tylko Stanisław Koziej. Skoro pomimo generalskim szlifów okazał
się być jedynie prezydenckim totumfackim, to powinien był ratować honor oficera
i popełnić seppuku. Z pewnością polska delegacja zyskałaby w oczach
gospodarzy.
Jakub
Pytel