16.08.2014

Bł. Jan Henryk kard. Newman: „Religijne tchórzostwo”


Zamieszczam w blogu kazanie Jana Henryka Newmana, by uczcić 124 rocznicę jego narodzin dla nieba (kardynał zmarł 11 sierpnia 1890 r.). Błogosławiony Kardynał przygotował je na święto św. Marka Apostoła i Ewangelisty, ale nie chcę czekać z publikacją aż do kwietnia, bo w tych dniach, gdy z perspektywy sytego i mimo wszystko bezpiecznego Zachodu możemy przyglądać się męczeństwu chrześcijan na Bliskim Wschodzie, nabiera ono szczególnej aktualności. 


Wyprostujcie opadłe ręce i osłabłe kolana! (Hbr 12, 12)

Oto główne wydarzenia z biografii św. Marka: po pierwsze, był siostrzeńcem Barnaby i wraz z nim oraz św. Pawłem wyruszył w pierwszą podróż apostolską, by zaraz potem ich opuścić i powrócić do Jerozolimy. Po jakimś jednak czasie został w Rzymie pomocnikiem św. Piotra, gdzie, opierając się przede wszystkim na przekazach tego Apostoła, spisał swoją Ewangelię. A w końcu, wysłany przez Piotra do Aleksandrii w Egipcie, założył tam jeden z najbardziej rygorystycznych i potężnych kościołów pierwszych wieków.

Widzimy zatem dwie skrajności w życiu Marka: najpierw, gdy tylko pojawiło się niebezpieczeństwo, porzucił sprawę Ewangelii, a następnie nie tylko sprawdził się jako zwykły chrześcijanin, lecz okazał się także bardzo sumiennym i skrupulatnym sługą Bożym - jako założyciel i rządca najsurowszego kościoła aleksandryjskiego. Można sądzić, że zmiana ta dokonała się pod wpływem św. Piotra, który, jak przystało, nawrócił tchórzliwego i upadającego ucznia.

Wydarzenia z życia św. Marka są dla nas zachętą i pociechą, pokazują bowiem, że dzięki łasce Bożej najsłabsi spośród nas stają się silni. Zarazem jednak historia Ewangelisty niesie dla nas ostrzeżenie, byśmy nie byli zadufani w sobie; byśmy nie pogardzali słabszymi braćmi ani też nie tracili co do nich nadziei, lecz żebyśmy nieśli ich ciężary; żebyśmy pomogli im iść naprzód i podźwignęli ich z upadku, jeżeli zajdzie taka potrzeba. A teraz  zajmijmy się zagadnieniem, które jest przedmiotem dzisiejszych rozważań.

Niektórzy ludzie są z natury porywczy i aktywni, inni zaś kochają spokój i łatwo się poddają. Otóż nadgorliwi muszą otrzeźwieć, a leniwych trzeba pobudzić do działania. Weźmy na przykład Mojżesza – jego historia ukazuje nam człowieka dumnego i gwałtownego, który jednak nauczył się nad sobą panować i stał się niezwykle łagodny. Wielkość przemiany jaka się w nim dokonała, gdy ze straszliwego – choć zarazem uczciwego – mściciela swoich braci stał się najłagodniejszym człowiekiem na ziemi, poświadcza potęgę wiary i wpływu, jaki Duch Święty wywiera na [ludzkie] serce.

Historia św. Marka dostarcza przykładu innej, rzadszej przemiany, kiedy to miejsce strachu zajmuje odwaga. A chociaż trudno okiełznać co bardziej gwałtowne namiętności, to jestem  przekonany, że jeszcze trudniej przezwyciężyć skłonność do lenistwa, tchórzostwa i małoduszności. Złe te skłonności przyczepiają się do człowieka i ciągną go w dół. Są to niewidzialne łańcuchy, które ze wszystkich stron przykuwają go do ziemi – tak, że ani nie może się obrócić, ani uczynić wysiłku, by powstać. Wydaje się zatem, że leniwym umysłom dobre zasady trzeba dopiero zaszczepić, podczas gdy charaktery gwałtowne i uparte posiadają już coś ze stałości i gorliwości – czy może raczej coś, co dzięki odpowiedniej trosce i z Bożym błogosławieństwem rozwinie się w stałość i gorliwość. Poza tym wydarzenia życia wywierają potężny wpływ uspokajający i trzeźwiący na charaktery gorliwe i nazbyt pewne siebie. Rozczarowania, ból, troska, niepokój, starzenie się zwykłą koleją losu przynoszą ze sobą pewną naturalną mądrość. A chociaż taka spóźniona poprawa świadczy o słabej wierze, to jednak możemy ufać, że Duch Święty często błogosławi tego rodzaju środki – aczkolwiek niespiesznie i w sposób niezauważalny. Z drugiej strony te same czynniki jedynie wzmacniają braki i wady u chwiejnych i bojaźliwych, którzy z biegiem lat stają się jeszcze bardziej leniwi, egoistyczni i tchórzliwi, znajdując swego rodzaju usprawiedliwienie dla swojej złej ostrożności w doświadczeniach zmienności fortuny.
  
Dlatego też przemianę, jaka dokonała się u św. Marka, uznać można za w swej istocie jeszcze bardziej zadziwiającą niż ta, której uległ Prawodawca Żydów. Oto wiara uczyniła słabego człowieka mocnym, a on sam stał się przykładem przypominającym o jeszcze wspanialszych i cudowniejszych darach ostatniego, duchowego Przymierza.

Zastanówcie się, w czym tkwiła słabość św. Marka. Obserwuje się coś takiego, jak nagła dezercja spowodowana nadmierną pewnością siebie. Jej przykładem może być św. Piotr, który nazbyt ufał swoim emocjom i dobrym chęciom: był uczciwy i szczery i zdawało mu się, że może zrobić, co zechce. A jednak jak daleko od siebie leżą chęci i uczynki! – a przecież mamy skłonność, aby je ze sobą mylić. Oczywiście, niekiedy gorące pragnienie potrafi mocą nagłego porywu przezwyciężyć trudności i osiągnąć zamierzony cel mimo braku doświadczenia. Nie ulega wątpliwości, że entuzjazm czyni cuda: przecież nawet ludzie słabej kondycji w sytuacji skrajnego pobudzenia mogą zadawać ciosy o niebywałej sile. Czasami zapał pobudza nas do wysiłku, a gdy w ten sposób pierwsze przeszkody zostaną usunięte, nasze działania biegną utartym torem przy stosunkowo niewielkim nakładzie pracy. Od czasu do czasu jesteśmy świadkami tego rodzaju sytuacji i zaczynamy mieć wrażenie (choć niepodparte naszym własnym doświadczeniem), że energiczny temperament stanowi warunek powodzenia w każdym działaniu. A kiedy w samotności wyobrażamy sobie, jak to trudzimy się, biorąc udział w jakimś wielkim przedsięwzięciu, lub też gdy widzimy, jak inni rzeczywiście postępują mężnie i uczciwie, heroizm wydaje się nam czymś tak łatwym, że nie dopuszczamy myśli, że możemy upaść, jeżeli okoliczności postawią nas przed jakimś trudnym zadaniem. Św. Piotrowi zdawało się, że może wytrwać w dobrym, dlatego że chciał wytrwać. Upadł, ponieważ nie zdawał sobie sprawy, jak trudne jest to, czego pragnął.
  
W życiu św. Marka nie znajdujemy jednak dowodów na to, że był zadufany w sobie. Tę nadmierną pewność siebie możemy natomiast zaobserwować u tak bardzo licznych ludzi żyjących współcześnie. Ludziom tym towarzyszą w życiu pewne wyobrażenia religijne: otrzymali dobre wychowanie, znają Prawdę, zachowują się godnie i przyzwoicie, dopóki niebezpieczeństwo jest daleko. Kiedy jednak pojawią się jakieś nieoczekiwane próby, wówczas kompromitują swoją religię. Matka Marka cieszyła się pewnym wpływem wśród chrześcijan jerozolimskich, a jej brat, Barnaba, był wybitnym apostołem. Nie ulega wątpliwości, że Marek został wychowany religijnie, a że przyjaźnił się z Apostołami i żył w samym centrum czystego Kościoła Chrystusowego, więc mógł oglądać najlepsze przykłady świętości, słuchać najczystszej nauki, być świadkiem najpełniejszego działania łaski i żył chroniony przed pokusami. Wreszcie nadszedł czas próby, kiedy miało się okazać, ile warta była jego wiara i posłuszeństwo. Paweł i Barnaba zostali wysłani, by głosić Ewangelię poganom. Zabrali ze sobą Marka w roli pomocnika. Najpierw popłynęli na Cypr, skąd pochodził Barnaba: opłynęli wyspę, a następnie udali się w kierunku stałego lądu. Jak się wydaje, była to ich pierwsza podróż do nieznanego kraju. Perspektywa niebezpieczeństw zniechęciła jednak Marka, który powrócił do Jerozolimy.

Któż jednak nie dostrzega, że taki charakter, że tego rodzaju próby i taki upadek należą do innych epok – oprócz czasów apostolskich? Albo może postawmy sobie to pytanie bardziej konkretnie: któż zaprzeczy, że mamy dziś w Kościele rzesze wiernych, którzy w swoim wnętrzu nie znajdują nic, co by wyrastało ponad bierną wiarę i cnotę? – a przecież, jak pokazuje przypadek św. Marka, okazały one się tak bardzo niewystarczające w obliczu nawet niewielkich przeciwności! Któż w czasach takich jak nasze, gdy siła i wytrwałość chrześcijan rzadko poddawane są próbie, nie żywi w swoim sercu wątpliwości, czy, jego własna lojalność wobec sprawy Zbawiciela nie okazałaby się przypadkiem równie słaba i niestała jak wiara siostrzeńca wielkiego Apostoła? Kiedy Kościół zażywa pokoju – jak to od dawna ma miejsce w tym kraju, kiedy społeczeństwo zachowuje porządek publiczny i chroni prawa tyczące osób i własności, zachodzi bardzo poważne niebezpieczeństwo, że osądzać siebie będziemy według tego co zewnętrzne, a nie tego co wewnątrz nas. Bycie chrześcijaninem jest dla nas czymś oczywistym: dobrze nas wychowano i stale pamiętamy o chrześcijańskich zasadach. Ale, jakkolwiek wielkim przywilejem i obowiązkiem jest wykorzystywać środki łaski, czytanie i modlitwa nie wystarczą: nigdy same z siebie nie zrobią z nas prawdziwych chrześcijan. Dadzą nam prawdziwą wiedzę i wzbudzą dobre uczucia, ale nie przyniosą nam ani mocnej wiary, ani wytrwałego posłuszeństwa. W prosperującym Kościele znajdzie się wielu chrześcijan pokroju Marka – zupełnie nieprzygotowanych na trudności, gdyby te miały nadejść. Ludzie ci od dawna przywykli do zewnętrznego spokoju i nie lubią, gdy im przypominać, że niebezpieczeństwo jest blisko. Mają w zwyczaju wyobrażać sobie, że będą żyli i umrą w pokoju. Patrzą na wydarzenia w świecie i mówią o nich z pogodą ducha, samych siebie oszukując. Wreszcie, by spełniły się ich przewidywania i aby uczynić zadość własnym życzeniom, idą na ustępstwa i poświęcają sprawę chrześcijaństwa, żeby niewierzący nie mogli przypuścić na nie otwartego ataku. Niektórzy z nich to ludzie wykształceni i o wyrafinowanych upodobaniach. Tacy cofają się przed niespokojnym życiem pielgrzymów, do którego zostali powołani, jak przed czymś dziwnym, obcym i nierozumnym. Tych, którzy przyjmują mniej skomplikowany pogląd na temat obowiązków i perspektyw Kościoła, uważają za lekkomyślnych i nieopanowanych entuzjastów lub za ludzi upartych i przekornych. By ująć rzecz prostym językiem – znoszenie prześladowań nie jest, jak to się mówi, ich żywiołem, nie są w stanie w nim oddychać. Niestety, jakże odmienna to postawa od postawy Apostoła, który nauczył się, jak być zadowolonym w każdej możliwej sytuacji, w jakiej się znalazł, i który stał się wszystkim dla wszystkich. Co zatem możemy zrobić, jeżeli przychodzą chwile, gdy czujemy, iż długi czas bezpieczeństwa uczynił nas ospałymi i leniwymi, i że wiedzeni pokusą wolimy skarby Egiptu od nagany Chrystusa? Co powinniśmy zrobić – jak nie prosić Boga, aby zechciał w ten czy inny sposób wypróbować serce Kościoła; by dotknął nas cierpieniem w tym świecie, a nie po śmierci? A chociaż straszliwa jest wizja tymczasowego tryumfu szatana i chociaż przerażająco dudnią kopyta koni jego jeźdźców, i chociaż ohydna jest sprawa, za którą walczą, to lepiej przecież, aby spadło na nas tego rodzaju nieszczęście, niż by zakątki naszego dziedzictwa stały się kryjówkami ducha pobłażliwości [dla grzechu] i siedzibami szkoły letniości. Wolę, aby Bóg powstał i straszliwie wstrząsnął ziemią (chociaż przerażająca to modlitwa), niż aby pośród nas ukrywali się hipokryci, a dusze szły na zatracenie przez teraźniejsze łatwe, spokojne i beztroskie życie! Niechaj powstanie Pan i, jeżeli nie ma innej możliwości, niech oczyści nas poprzez swoją słodką dyscyplinę – na ile nasze serca są w stanie to udźwignąć. Niechaj ujawni nasze grzechy w tym świecie, abyśmy nie zostali potępieni w Dniu  Sądu. Niech zawstydzi nas tutaj i zgani poprzez usta sług swoich; niech przywróci nam łaskę i poprowadzi nas lepszą drogą do prawdziwszej, świętszej nadziei! Niechaj przesieje nas, aż odpadną wszystkie plewy! I chociaż błagając Go o to, nie wiemy, o co prosimy, to przecież czujemy, że cel jako taki jest dobry, lecz nie umiemy właściwie ocenić, jak straszna będzie kara oczyszczająca, o której z taką łatwością rozprawiamy. Niewątpliwie nie jesteśmy w stanie ogarnąć i zgłębić przerażających sądów Bożych – nasze słowa są po prostu tanie. A jednak posługiwanie się nimi nie może być czymś złym, skoro są najlepszą ofiarą, jaką jesteśmy w stanie złożyć Bogu, błagając Go, aby nas prowadził i aby dał nam siłę na miarę prób i trudności, których doświadczamy. Wydajmy więc spośród siebie nauczycieli Ewangelii dla bojaźliwych dezerterów, którzy porzucili sprawę prawdy. Głośmy słowa Chrystusa, powstawajmy umocnieni naszymi cierpieniami i budujmy Kościół wierny, surowy i gorliwy – Kościół tych, którzy gardzą tym światem, ceniąc go o tyle, o ile prowadzi do świata innego.

W końcu, nie dopuśćmy do tego, byśmy dla wybujałej wyobraźni i z powodu próżnej tęsknoty za odległą przeszłością zapomnieli o dobrych aspektach obecnej rzeczywistości, w której żyjemy. Nie potrzebujemy znosić trudności, z którymi zmagali się Apostołowie, aby posiąść ich wiarę. Nawet w najspokojniejszych czasach możemy osiągnąć wielką świętość, jeżeli udoskonalimy te środki, jakie nam dano. Próby pojawiają się wówczas, gdy zapominamy o otrzymanych łaskach — aby nam o nich przypomnieć i żeby nas nauczyć jak powinniśmy się nimi cieszyć i właściwie wykorzystać.

(John Henry Newman, „Religious Cowardice” w Parochial and Plain Sermons, t.2, London 1908, s.175 – 182., tłum. Paweł K. Długosz)