29.08.2013

Podszepty



Historia o mistycznych przeżyciach, pod wpływem których papież Benedykt XVI miał ustąpić Tronu Piotrowego, okazała się nieprawdziwa – bardzo to pocieszające.  Czy naprawdę Pan Bóg, po tym, gdy dał kardynałowi Ratzingerowi klucze Królestwa Niebieskiego, miałby szeptać mu do ucha o złożeniu urzędu? Zresztą Najwyższy ma inny, dużo bardziej skuteczny sposób odwoływania papieży i nie musi posuwać się do sztuczek (tym zajmuje się ktoś zupełnie inny). Ale skoro nikt do nikogo nie szeptał… 

Poza tym, gdyby wiadomość była prawdziwa, to trudno byłoby oddalić myśl, że oto Benedykt XVI, gdy zrozumiał (bo sądzę, że już zrozumiał), że jego renuncjacja nie przyniosła Kościołowi niczego dobrego, to w przypływie starczej sklerozy próbuje teraz przekonać siebie i cały świat, że po prostu musiał ustąpić, bo to nie była jego wola, lecz Niebios. Na szczęście Benedykt XVI wciąż cieszy się dobrym zdrowiem. Z drugiej strony dobra kondycja byłego papieża w wielu – również we mnie, co przyznaję – wzbudza żal i pretensje, że przecież mógł nadal rządzić.

Teraz, gdy na miniony pontyfikat można spojrzeć już z pewnego dystansu (Summorum Pontificum i Anglicanorum Coetibus trzeba docenić, choć podobne decyzje papieże dawnych wieków podejmowaliby w cztery dni, a nie cztery lata, i nie oglądaliby się przy tym na humory krnąbrnych biskupów), warto zadać sobie pytanie, czy ta abdykacja nie była w jakiś sposób nieuchronna i czy nie jest wynikiem pewnej skazy na charakterze Józefa Ratzingera? Jeśli oceniam go zbyt surowo, to oby mi Bóg wybaczył, ale przecież na urzędzie prefekta Kongregacji Nauki Wiary trwał tylko dzięki uporowi Jana Pawła II odrzucającego jego kolejne dymisje, a w młodości od opuszczenia posterunku i udania się w domowe pielesze nie odstraszyła go nawet groźba rozstrzelania (choć trzeba przyznać, że w tym drugim przypadku nie był to pawłowy „dobry bój”). 

Jakub Pytel