„Tej nocy prymas
Anglii i Walii nie zmrużył oka. Leżał w łóżku w swojej sypialni na pierwszym
piętrze rezydencji przy Ambrosden Avenue w Londynie i przez szparę
rozdzielającą niedokładnie zaciągnięte okienne zasłony wpatrywał się w
iluminowane wieże katedry westminsterskiej. Rozmyślał o tym, co zrobi papieżowi
Franciszkowi, gdy ten w końcu przejdzie na emeryturę, a jego, arcybiskupa
Wincentego Nicholsa, kardynałowie wybiorą kolejnym Biskupem Rzymu. Nie planował
użycia tortur fizycznych – o nie! To byłoby zbyt proste. Zresztą kto miałby się
tym zająć? Prałat Marini wyraźnie męczy się przy nowym Ojcu Świętym, ale nie
wygląda na typa mściwego. Zresztą pewnie nawet nie utrzymałby w rękach katowskich
obcęgów, o ich obsłudze nie wspominając. Arcybiskup myślał o czymś bardziej
wyrafinowanym: o stworzeniu w dawnym klasztorze w ogrodach Watykanu – tym
samym, w którym dziś mieszka Benedykt XVI – pięciogwiazdkowego domu papieża
emeryta, gdzie słynącemu skromnością Franciszkowi przydzielony zostanie
najbardziej luksusowy apartament: ze złotymi klamkami, meblami z
najszlachetniejszych gatunków drewna inkrustowanymi bursztynem i masą perłową,
z biblioteką pełną oprawionych w najdelikatniejszą skórę powieści z życia arystokracji,
ze sypialnią wyłożoną pluszem i zaopatrzoną w satynową pościel, oraz z salonem
kąpielowym utrzymanym w stylu rokokowym. I oczywiście kaplicą. Koniecznie
barokową! Kapiącą złotem, mieniącą się szlachetnymi kamieniami, wyłożoną kararyjskim
marmurem, w której nawet pośladki stiukowych cherubinków będą lśnić bardziej
niż wszystkie skarby Muzeów Watykańskich…
Wieczorne rozważania duchowne przerwał prymasowi sygnał telefonu komórkowego leżącego na nocnej szafce, tuż obok pustych opakowań po prozaku, środkach nasennych i przeciwbólowych. Ten numer znali tylko jego najbliżsi współpracownicy, kilku biskupów i wszyscy napotkani kardynałowie, którym Nichols wciskał wizytówki z jakąś irracjonalną nadzieją, że pomoże mu to szybciej znaleźć się w ich kolegium. Prymas sięgnął po telefon. Na ciekłokrystalicznym ekranie zobaczył napis „CMOC”. Dzwonił kardynał Cormac Murphy O’Connor, jego poprzednik w Westminsterze. Arcybiskup usiadł na brzegu łóżka, włożył bose stopy w pantofle, wsparł łokieć na szafce i odebrał połączenie.
– Jesteś tam Vince?
Słyszałeś już?! – odezwał się rozemocjonowany kardynał.
– Słyszałem – odpowiedział
spokojnie arcybiskup. – Cały czas o tym myślę. Bergoglio pojechał po bandzie i
powiem ci, że szkoda, że w osiemdziesiątym drugim, kiedy była ku temu okazja,
Thatcher nie kazała zbombardować Buenos. Może nie mielibyśmy teraz problemu”.
Wyobrażam sobie, że w
ten sposób mógłby wyglądać jeden z rozdziałów powieści, której bohaterami byliby
członkowie „magicznego kręgu” – jak Damian Thompson, publicysta The Telegraph nazwał duchownych
skupionych wokół kardynała O’Connora. „Magiczny krąg” sabotował, i nadal to
robi, wprowadzanie w życie na Wyspach zapisów motu proprio Summorum Pontificum i Konstytucji Apostolskiej Anglicanorum Coetibus. Angielscy biskupi od dawna byli przeciwni wszelkim
decyzjom Rzymu, które mogłyby popsuć miłą atmosferę ekumenicznych konferencji
katolicko-anglikańskich (szczególnie bankietów na ich rozpoczęcie i kolacji na
zakończenie).
Na początku lat 90.
ubiegłego wieku, kiedy Kościół Anglii zaczął ordynować kobiety, katoliccy biskupi
storpedowali plan powołania struktur umożliwiających grupowe konwersje
anglikanów na katolicyzm. Rzecznikiem tego projektu był kard. Ratzinger, a Jan
Paweł II był temu przychylny. Niestety, papież uległ presji episkopatu Anglii i
Walii (pytał wówczas „dlaczego angielscy biskupi są tacy nieapostolscy?”) i
rzecz musiała poczekać na realizację do czasów pontyfikatu Benedykta XVI.
To, że na Tronie
Piotrowym zasiadł kard. Jorge Bergoglio wydawało się nie oznaczać niczego
dobrego dla ordynariatów – co najwyższej trwanie, ale z pewnością nie rozwój.
Było tak, bo papież Franciszek, jeszcze jako metropolita Buenos Aires, miał krytycznie
wypowiadać się o idei powołania podobnych struktur. Tymczasem to już za jego
pontyfikatu nuncjusz papieski w Londynie przekonał angielskich biskupów (za
czasów Benedykta XVI to się nie udało), żeby podarowali Ordynariatowi
Personalnemu Matki Bożej z Walsingham świątynię odpowiednią do rangi tej
instytucji jak i rangi prałata, który nią kieruje. Ordynariat otrzymał całkiem
przyzwoity kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i św. Grzegorza
przy Warwick St., tyle, że w dzielnicy Soho, w samym sercu londyńskiej homoseksualnej
sodomy (to właśnie w tym kościele od 2007 r. celebrowane były Msze św. dla tzw.
środowisk LGBT). Ale dobre i to. Później, kiedy papież Franciszek spotkał się w
Rzymie z prymasem Welbim i dziękował mu za wyrozumiałość Kościoła Anglii
względem decyzji o powołaniu ordynariatów, wydawało się, że oto zakończył się i
tak trudny miesiąc miodowy byłych anglikanów w Kościele katolickim.
Lecz papież Franciszek
uczynił jeszcze jeden znaczący gest względem ordynariatu. Tym bardziej znaczący,
że zupełnie zaskoczył nim Konferencję Episkopatu Anglii i Walii. Otóż Normy Uzupełniające zawarte we
wspomnianej konstytucji apostolskiej zostały niedawno uzupełnione o paragraf
mówiący, że do ordynariatu mogą przystępować nie tylko byli anglikanie i ich
rodziny, ale również wierni ochrzczeni w kościele katolickim, którzy jednak z
różnych względów dotąd nie przyjęli sakramentu bierzmowania w swoich parafiach –
jednym słowem katolicy nominalni, którzy porzucili praktyki religijne. W ten sposób
Ojciec Święty zezwolił ordynariatom na uprawianie zapuszczonego poletka angielskich
biskupów. Co więcej, stosowny dekret o uzupełnieniu Norm papież podpisał już w maju, ale z ogłoszeniem tego faktu
czekano do teraz, zapewne ze względu na jego rzymskie spotkanie z prymasem
Welbim i abp. Nicholsem. To, że papież o niczym Nicholsa nie poinformował, a na
dodatek zdawał się wręcz przepraszać anglikanów za ordynariaty, świadczy że
jest zręcznym politykiem, który robi wszystko, żeby być postrzeganym jako
skromny sługa kolegium sług Bożych, ale gdy trzeba, potrafi podjąć
kontrowersyjne decyzje. Jest to również świadectwo tego, że sam ordynariat jest
strukturą odporną na przecieki, w której angielski episkopat nie ma swoich „uszu”.
Ufam, że papież
wykręci angielskim biskupom jeszcze niejeden taki numer. Może nieco ich to otrzeźwi.