11.02.2013

Papiestwo młodych będzie urzędem kadencyjnym



W 2010 r. Ojciec Święty Benedykt XVI udzielił wywiadu Peterowi Seewaldowi, w którym powiedział, że „jeśli papież dojdzie do wyraźnego przekonania, że nie może fizycznie, psychicznie i duchowo sprawować już swojego urzędu, wtedy ma prawo – a w pewnych okolicznościach wręcz obowiązek – ustąpić”. Wspominał o tym jeszcze jako kardynał, czyniąc to dość dyskretnie i z dużą delikatnością (o ile pamiętam kwestia została poruszona w „Soli ziemi”), zapewne po to, by nie zostać zaliczonym do chóru wzywającego do odejścia papieża Jana Pawła II.

Dziś Ojciec Święty, obwieszczając rychłą abdykację, powiedział: „Aby kierować łodzią św. Piotra i głosić Ewangelię (...) niezbędna jest siła zarówno ciała, jak i ducha, która w ostatnich miesiącach osłabła we mnie na tyle, że muszę uznać moją niezdolność do dobrego wykonywania powierzonej mi posługi”. Komentatorzy zwracają uwagę na słabość ciała, która jak na 86-latka jest dość względna, ale bardzo niewielu z nich zauważa słowa o słabości ducha. Spodziewam się, że teraz notowania Benedykta XVI wśród konserwatywnych katolików (ostatnio przecież malejące) będą rosły w tempie wprost proporcjonalnym do przerażenia wywoływanego przez wyciąganych z dziennikarskich kapeluszy kolejnych papabile. Popularna stanie się opinia, że u przyczyn decyzji o rezygnacji legła niemożność kierowania Kościołem, opór materii, to, że papieskie decyzje były sabotowane przez potężne wewnątrzkościelne koterie, ale w końcu ktoś powie, że decyzja została wymuszona, ktoś inny, że papież był truty, narkotyzowany, kolejny przypomni historię z sobowtórem Pawła VI, jeszcze ktoś inny doda, że ustąpił, bo nie chciał kanonizować Jana Pawła II, a był do tego zmuszany… A wszyscy zapomną, że Józef Ratzinger pozostał dzieckiem swojej epoki pamiętającym autorytarny styl Piusa XII i szczerze wierzącym w zgubną soborową ideę kolegializmu – skoro tak, to znaczy, że wszystkie te trudności postrzegał jako, powiedzmy, „dane z góry”. I choć mógł, to nie próbował zmienić reguł gry, bo uznawał je za właściwe. Nie podołał i zrezygnował (bycie papieżem to nie powołanie – on o tym wie, ale czy wiedzą szeregowi katolicy?). 

Niepokoi mnie co innego. Chodzi o precedens (owszem, wspomina się dziś Celestyna V, lecz jest to historia bardzo odległa i mało przystająca do dzisiejszych realiów). Odtąd na kardynałach uczestniczących w konklawe ciążyć będzie presja, aby wybierali kandydata w sile wieku i zdrowego, co z kolei może skutkować kolejnymi dwudziesto-, trzydziesto-, a może i czterdziestoletnimi pontyfikatami. Tymczasem bł. kardynał Newman przytomnie stwierdził, że „nie jest dobrą rzeczą, aby papież na swoim urzędzie pozostawał przez dwadzieścia lat. Jest to nieprawidłowe i nie przynosi dobrych owoców; staje się bogiem, już nie ma nikogo, kto by się mu sprzeciwił, nie zna faktów i czyni okrutne rzeczy, nie mając takiego zamiaru”. Jestem pewien, że kardynałowie-elektorzy też mają tego świadomość. Zatem w oparciu o kazus Benedytka XVI każdy kolejny papież może być naciskany, żeby postąpił podobnie, gdy osiągnie jakiś umowny wiek albo przekroczy jakąś liczbę lat na urzędzie. Co gorsza, z czasem takie naciski mogą zacząć być formułowane jeszcze przed wyborem, a później stanowić jego warunek – trochę na zasadzie znanych z historii Polski artykułów henrykowskich (si non iurabis, non regnabis!). A stąd prosta droga do uczynienia papieża kimś na wzór arcybiskupa kantuaryjskiego czy weneckiego doży. Teologicznie nie do pomyślenia? A mało to w dzisiejszym Kościele rozbieżności pomiędzy teorią a praktyką.

Ufajmy jednak, że to przesadne czarnowidztwo.  

Jakub Pytel