W 2010 r. Ojciec Święty Benedykt XVI udzielił
wywiadu Peterowi Seewaldowi, w którym powiedział, że „jeśli
papież dojdzie do wyraźnego przekonania, że nie może fizycznie, psychicznie i
duchowo sprawować już swojego urzędu, wtedy ma prawo – a w pewnych okolicznościach
wręcz obowiązek – ustąpić”. Wspominał o tym jeszcze jako kardynał, czyniąc to dość
dyskretnie i z dużą delikatnością (o ile pamiętam kwestia została poruszona w „Soli ziemi”), zapewne po to, by nie zostać zaliczonym do chóru wzywającego do
odejścia papieża Jana Pawła II.
Dziś Ojciec Święty,
obwieszczając rychłą abdykację, powiedział: „Aby kierować łodzią św. Piotra i głosić
Ewangelię (...) niezbędna jest siła zarówno ciała, jak i ducha, która w
ostatnich miesiącach osłabła we mnie na tyle, że muszę uznać moją niezdolność
do dobrego wykonywania powierzonej mi posługi”. Komentatorzy zwracają uwagę na
słabość ciała, która jak na 86-latka jest dość względna, ale bardzo niewielu z
nich zauważa słowa o słabości ducha. Spodziewam się, że teraz notowania
Benedykta XVI wśród konserwatywnych katolików (ostatnio przecież malejące) będą
rosły w tempie wprost proporcjonalnym do przerażenia wywoływanego przez wyciąganych
z dziennikarskich kapeluszy kolejnych papabile. Popularna stanie się opinia, że
u przyczyn decyzji o rezygnacji legła niemożność kierowania Kościołem, opór
materii, to, że papieskie decyzje były sabotowane przez potężne
wewnątrzkościelne koterie, ale w końcu ktoś powie, że decyzja została wymuszona,
ktoś inny, że papież był truty, narkotyzowany, kolejny przypomni historię z
sobowtórem Pawła VI, jeszcze ktoś inny doda, że ustąpił, bo nie chciał
kanonizować Jana Pawła II, a był do tego zmuszany… A wszyscy zapomną, że Józef Ratzinger pozostał
dzieckiem swojej epoki pamiętającym autorytarny styl Piusa XII i szczerze
wierzącym w zgubną soborową ideę kolegializmu – skoro tak, to znaczy, że wszystkie
te trudności postrzegał jako, powiedzmy, „dane z góry”. I choć mógł, to nie
próbował zmienić reguł gry, bo uznawał je za właściwe. Nie podołał i
zrezygnował (bycie papieżem to nie powołanie – on o tym wie, ale czy wiedzą szeregowi
katolicy?).
Niepokoi mnie co innego. Chodzi o precedens (owszem,
wspomina się dziś Celestyna V, lecz jest to historia bardzo odległa i mało przystająca
do dzisiejszych realiów). Odtąd na kardynałach uczestniczących w konklawe
ciążyć będzie presja, aby wybierali kandydata w sile wieku i zdrowego, co z
kolei może skutkować kolejnymi dwudziesto-, trzydziesto-, a może i
czterdziestoletnimi pontyfikatami. Tymczasem bł. kardynał Newman przytomnie
stwierdził, że „nie jest dobrą rzeczą, aby papież na
swoim urzędzie pozostawał przez dwadzieścia lat. Jest to nieprawidłowe i nie
przynosi dobrych owoców; staje się bogiem, już nie ma nikogo, kto by się mu
sprzeciwił, nie zna faktów i czyni okrutne rzeczy, nie mając takiego zamiaru”. Jestem
pewien, że kardynałowie-elektorzy też mają tego świadomość. Zatem w oparciu o kazus Benedytka XVI każdy kolejny papież może być naciskany, żeby postąpił
podobnie, gdy osiągnie jakiś umowny wiek albo przekroczy jakąś liczbę lat na
urzędzie. Co gorsza, z czasem takie naciski mogą zacząć być formułowane jeszcze
przed wyborem, a później stanowić jego warunek – trochę na zasadzie znanych z
historii Polski artykułów henrykowskich (si non iurabis, non regnabis!). A
stąd prosta droga do uczynienia papieża kimś na wzór arcybiskupa
kantuaryjskiego czy weneckiego doży. Teologicznie nie do pomyślenia? A mało to
w dzisiejszym Kościele rozbieżności pomiędzy teorią a praktyką.
Ufajmy jednak, że to przesadne czarnowidztwo.
Jakub Pytel
Jakub Pytel