W Poznaniu, na tym, że
powstała kaplica Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X zyskali chyba wszyscy – ci,
którzy w sumieniu przyjmują, że w Kościele zachodzi stan konieczności w końcu cieszą
się niemal nieograniczonym dostępem do sakramentów i duszpasterstwa, a ci,
którzy istnienie takiego stanu podają w wątpliwość, a są przywiązani do „dawnych
form liturgicznych”, wciąż mogą czynić zadość obowiązkowi słuchając Mszy sprawowanych
w rycie klasycznym i to w większej liczbie miejsc, niż to było dotąd. Zyskał
nawet arcybiskup, który nie musi już użerać się z natrętnymi wiernymi
brużdżącymi w jego rzymskim dossier. Jedyną osobą, która na powstaniu kaplicy straciła
jest pan Benon.
Człowiek ten od wielu
już lat wystaje na schodach kościoła św. Antoniego na Wzgórzu Przemysła – tam,
gdzie odprawiane są Msze indultowe – i prosi o jałmużnę. Niewysoki, siwy, z
długą brodą przysłaniającą zmęczoną twarz pełną cukrzycowych blizn. Wygląda
na starca, ale może być jeszcze, jak to się mówi, w sile wieku. Pan Benon jest
dość nieśmiały, ale zagadnięty odpowiada chętnie i z uśmiechem. To człowiek
niegłupi. Gospodarzom świątyni nie przeszkadza, bo dzisiejsi franciszkanie nie
żebrzą i nie stanowi dla nich konkurencji. Czasami trzeba przepędzać
cygańską mafię pragnącą zająć jego miejsce, albo ratować go z rąk policji
tłumacząc, że schody pod jego stopami znajdują się nie we władaniu miasta, ale Jednego
Świętego Katolickiego i Apostolskiego Kościoła. Pamiętam, że funkcjonariusze zwykle
dawali się szybko przekonać, bo interweniujący ministrant dzięki strojowi, tuszy
i wrodzonej bezczelności sprawiał wrażenie miejscowego proboszcza (choć nigdy tak się nie przedstawiał).
Odpływ połowy wiernych
do kaplicy FSSPX na Chwaliszewie przyniósł panu Benonowi wymierną stratę. Nie
mam pojęcia jak dużą, bo wśród katolickich tradycjonalistów zawsze istniała
nadreprezentacja społecznych darwinistów, którzy w każdym biedaku chcą widzieć
lenia, pasożyta, narkomana i pijaka (i złodzieja, bo przecież „każdy pijak to
złodziej”). Mam jednak wrażenie, że na niebieskim denku od mydelniczki, które
pan Benon zawsze trzymał w wyciągniętych dłoniach, każdej niedzieli lądowały
jakieś datki – zarówno te pachnące skórzanymi portfelami polityków (byłych,
aktualnych i przyszłych), urzędników, mecenasów i profesorów, jak i te
pochodzące z kieszeni prostego ludu Bożego.
Nie ręczę za to czy
pan Benon jest świątobliwym ascetą powierzającym Bogu swych dobrodziejów, ale
wiem, że nie pije – gdyby pił, już by nie żył. Wiem też, że jest samotny. Zdaje
się, że jedynym dźwiękiem umilającym mu tę samotność jest brzęczenie lodówki, w
której trzyma insulinę. Żeby lodówka brzęczała i chłodziła leki, pan Benon musi
opłacać rachunek za prąd, a żeby mieć do prądu dostęp musi wynajmować jakiś
kąt. I właśnie dlatego dba, by jego niebieskie denko od mydelniczki nie było
puste. W Wielkim Poście szansa na to jest większa.
Poznańczycy – indultowcy i piusowcy – pamiętajcie o Benonie!
Jakub Pytel
Jakub Pytel