7.02.2013

Bomba w pałacu Lambeth. Pierwsza z dwóch.



Trwa proces instalowania Najprzewielebniejszego i Jaśnie Wielmożnego Justina Welby’ego na urzędzie Arcybiskupa Canterbury, Prymasa Całej Anglii i Metropolity. Napisałem proces, bo rzecz nie ogranicza się do jednej ceremonii, ale stanowi cały ich ciąg rozłożony na przestrzeni kilku miesięcy. Wszystko to jest o tyle interesujące, że stanowi prawdziwy pomnik nie tylko historii Anglii, ale i średniowiecznego Kościoła katolickiego, bo w anglikanizmie zachowało się wiele zwyczajów, które poreformacyjny, czy może bardziej kontrreformacyjny Kościół odrzucił. Proces trwa i zapewne zanim nadejdzie 21 marca i nastąpi jego apogeum w postaci aż potrójnej intronizacji Welby’ego w Canterbury (jako arcybiskupa, prymasa i opata tytularnego), zdążę jeszcze coś o tym napisać. 

Tymczasem jednak zainteresowała mnie kwestia bomb z opóźnionym zapłonem, jakie ustępujący Rowan Williams zostawił Welby’iemu w szufladzie biurka w pałacu Lambeth, londyńskiej siedzibie anglikańskich prymasów. Pierwszą, mniejszą z nich jest kwestia uznania prawa kobiet do święceń biskupich. Mniejszą, bo to rzecz już przesądzona. Choć synodalna Izba Świeckich odrzuciła projekt odnośnej ustawy, to wbrew radości ortodoksyjnych chrześcijan z Kontynentu (niektórzy mówili: „Anglik nie głupek, nie chce kobiet biskupek”) sprzeciw nie opierał się na pryncypiach teologicznych, ale właśnie na niechęci do ich definiowania. Większość świeckich synodałów nie była bowiem przeciwna kobietom w mitrach, ale nie chciała stawiać na ostrzu noża tego, co można załatwić przy popołudniowej filiżance herbaty. To oni, w odróżnieniu od większości swych biskupów i kleru, którzy gotowi byli wepchnąć katolicyzującą mniejszość w objęcia papistów, okazali się prawdziwymi anglikanami! Bo czymże jest Kościół Anglii, jeśli nie instytucją rozsądną, elastyczną i niosącą pociechę ludziom nade wszystko ceniącym kompromis, spokój i wygodę. Zatem w całej tej awanturze nie chodzi o kobiety-biskupki, ale o udogodnienia dla tych, którzy wciąż postrzegają Kościół państwowy jako katolicki i cieszący się posiadaniem Sukcesji Apostolskiej. A skoro nijak nie potrafią wykrzesać z siebie wiary, by kobieta mogła skutecznie przyjąć sakrę – mówiono – to nie należy sprzeciwiać się ustanowieniu dla nich osobnej ekskluzywnie męskiej hierarchii. 

Kolejne decyzje zapadną za pół roku. Powinny za lat pięć, ale w sprawę zaangażowali się dobrzy prawnicy, a także oburzeni „dyskryminowaniem kobiet” członkowie Izby Gmin (wchodzącej w skład anglikańskiej «Trójcy» Świętej, na którą obok Osób Boskich składa się jeszcze królowa i parlament), którzy przypomnieli, że parlament jedynie delegował synodowi swoją władzę nad Kościołem i że przyjmowanie lub odrzucanie uchwał synodu w całości, bez zmieniania poszczególnych przepisów, jest zwyczajem tak niedawnym, że wciąż możliwym do zarzucenia. I tym bardziej nie sposób przewidzieć czy sprawa rzeczywiście zostanie załatwiona kompromisowo. To, oraz widok kandydatek do biskupstwa, które po przegranym głosowaniu w spazmach, z makijażem rozmazanym przez strumienie łez i drąc trwałe ondulacje z głów, rzucały się w ramiona popierającego ich prymasa Williamsa, wróży jak najgorzej (ale cóż to był za widok!). One po prostu się nie zgodzą, by w ramach tej samej organizacji religijnej żyło i oddychało cokolwiek, co będzie im przypominać, że w świetle nauki Chrystusa Pana są jedynie  przebierańcami. A skoro tak, to zrobią wszystko, by rozszarpać to swymi wymalowanymi pazurami (warto tutaj dodać, że z gestów królowej Elżbiety II, której w całej sprawie nawet nie wolno się zająknąć, można wywnioskować, że monarchini również jest przeciwna święceniu kobiet – o ile wiem w kościołach i kaplicach znajdujących się pod jej bezpośrednią jurysdykcją „księżyn” się nie widuje). 

Tyle o pierwszej z bomb. O drugiej, większej, w kolejnym wpisie.