15.04.2010

Dwaj kardynałowie – święty i grzesznik


Mottem Kościelnego safari jest cytat z Evelyna Waugh dotyczący zainteresowania sprawami religii. Nie przeczę, że do pewnego stopnia dotyczy także osoby autora blogu. Cóż jednak poradzić na to, że moimi ulubionymi postaciami z kart historii Anglii nie są ani okrutni władcy, ani kobiety sławne ich cnotami (lub brakiem tychże), ani słynni odkrywcy, ani znani poeci, ani wynalazcy, ani mniej lub bardziej cyniczni politycy, ale po prostu dwaj kardynałowie. 

J. H. kard. Newman
Pierwszy to oczywiście John Henry Newman, w którym wcale nie zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Typy skromne, szczupłe, suche i zamyślone nigdy nie budziły mego zaufania ani sympatii. Charakterystyki jego osoby kreślone przez egzaltowanych XIX-wiecznych studentów Oksfordu bardziej mnie odstręczały niż przyciągały do postaci jawiącej mi się jako przewrażliwiony intelektualista. Cóż bowiem sądzić o człowieku, o którym poeta Matthew Arnold napisał: „Któż mógł się oprzeć urokowi tej nieziemskiej zjawy przesuwającej się w słabym świetle popołudnia między rzędami ławek w kościele Panny Marii, wchodzącej na ambonę, a potem najbardziej czarującym głosem przerywającej milczenie słowami, myślami będącymi muzyką religijną – subtelną, melodyjną żałobną?” Słodko, aż do mdłości. 

Newmana ceniłem dzięki jego dorobkowi, a „kto zna tylko pisma Newmana, niewiele o nim wie” – jak napisał William S. Lilly, wierny i zapalony wielbiciel kardynała. I rzeczywiście, sympatia do postaci wielkiego teologa zrodziła się dopiero, gdy zauważyłem, iż mimo całkiem „pospolitych” cech świętości miał także wspaniałe wady czyniące go bardziej mi bliskim: ileż było uroku w zjadliwym liście Newmana, gdy posyłał do diabła ks. George’a Spencera, który w swej neofickiej gorliwości próbował przekonać go (wówczas jeszcze anglikanina) do dołączenia do krucjaty modlitewnej o nawrócenie Anglii; ileż czaru było w jego drwinach z anglokatolików po tym, gdy ich opuścił i konwertował do Rzymu; jak wiele subtelności w darciu kotów z ojcem Faberem, również oratorianinem; jakaż religijna muzyka w sporach z kardynałem Maningiem; ileż żałobnej melodii w użalaniu się nad sobą po tym, gdy słano nań donosy do Rzymu. Człowiek z krwi i kości – święty pomimo wad i słabości.

Jednak drugi z moich ulubionych kardynałów zdaje się być o wiele dalszy od ideałów świętości niż Newman bliski jakimkolwiek wadom. Ba, kardynał Tomasz Wolsey, bo o nim mowa, zdawał się grzeszyć w sposób heroiczny, ale też pokusy, którym ulegał były daleko większe niż te, które czyhały na oksfordzkiego wykładowcę. Wolsey był bowiem „grubą rybą” i co gorsza pochodził ze społecznych nizin, a jak wiadomo rządza posiadania władzy często deprawuje bardziej niż samo jej sprawowanie.

Nie ulega kwestii, że Wolsey był najbardziej prominentną postacią angielskiego establishmentu pierwszej połowy panowania Henryka VIII. Od czasu powołania przez króla w 1515 r. na urząd lorda kanclerza sprawował kontrolę nad systemem prawnym, faktycznie nadzorował Izbę Lordów i niemal samodzielnie prowadził angielską politykę zagraniczną. I odnosił znaczne sukcesy. Udało mu się też ograniczyć wpływy arystokracji na dworze i stać się najbardziej zaufanym doradcą młodego monarchy. Wolsey był też sprawnym technokratą, który zmodernizował angielski system fiskalny i do pewnego stopnia ograniczył stanowiące duży problem zjawisko grodzenia wsi – przyczynę nędzy chłopów i bogactwa szlachty czerpiącej zyski z bardzo wówczas opłacalnej hodowli owiec (Tomasz Morus pisał wtedy, że „owce zjadały ludzi”). 

Ale Wolsey nie był przecież tylko politykiem i urzędnikiem – przede wszystkim był (a może powinien być) człowiekiem Kościoła. Trudno powiedzieć cokolwiek o jego życiu duchowym, bo nie zostawił po sobie żadnych rozpraw teologicznych czy dzieł mistycznych. Można wręcz domniemywać, co podkreślali jego krytycy, że ów syn rzeźnika wybrał stan duchowny, bo tenże jako jedyny otwierał mu drogę do kariery. Trudno jednak mieć mu tego za złe, skoro żył w społeczeństwie hołdującym klasowym zabobonom i wynikającej z nich wprost kynologicznej trosce o właściwe pochodzenie. Na szczęście król – czego złego by o Henryku Tudorze nie powiedzieć – był monarchą na tyle mądrym (monarchowie zwykle mądrzejsi są od monarchistów), by bardziej interesowały go talenty Wolseya niż jego plebejscy przodkowie. Henryk powiedział kiedyś przytomnie, że „z dziesięciu chłopów, parobków i posługaczy może zrobić dziesięciu szlachciców, ale z dziesięciu szlachciców nie zrobi jednego Holbeina”. O Wolseyu zapewne myślał podobnie.

Tak czy inaczej, temu duchownemu udało się w niedługim czasie zebrać w jednym ręku władzę kościelną o rozmiarach nie mających precedensu we wcześniejszej historii Anglii. W 1509 r. był jedynie dziekanem katedry w Lincoln, ale w 1513 otrzymał biskupstwo Tournai, rok później Lincoln, w 1518 Bath and Wells, w 1524 Durham, a 1529 Winchester. Gdy obejmował trzy ostatnie katedry był już arcybiskupem Yorku i Prymasem Anglii. I tylko dlatego, że William Warham, posunięty w latach arcybiskup Canterbury, nie był na tyle uprzejmy by umrzeć, Wolsey nie został Prymasem Całej Anglii (o prymasostwie Anglii i prymasostwie Całej Anglii pisałem tutaj).

Z końcem lat 20. XVI wieku nastąpił upadek kardynała. Można widzieć w tym niefart purpurata i niewdzięczność króla, ale był to chyba dar od Boga dany po to, by Wolsey mógł zrozumieć błąd, którym była większa troska o chwałę monarchy oraz o własną sławę i majątek, niż o dzieło zbawienia dusz. Ale trzeba też przyznać, że kardynałowi często jako winy poczytuje się to, co w rzeczywistości było jego zasługami. Ot, dla przykładu choćby pierwsze kasaty klasztorów. Działania, które wcale – wbrew krytykom – nie przygotowywały podatnego gruntu dla rozprzestrzeniania się idei Reformacji. Były one raczej przemyślanymi amputacjami chorej tkanki, bo pewna część angielskich klasztorów wcale nie gromadziła ludzi pobożnych, pracowitych i uczonych. Wręcz przeciwnie. Istnienie takich konwentów dało pretekst do późniejszej rozprawy z nimi (z trwogą myślę jak wiele dzisiejszych polskich klasztorów męskich stanowi ostoję wygodnego życia, lenistwa i głupoty, a przy braku współczesnego polskiego Wolseya może zrodzić się kiedyś jakiś Henryk VIII – wówczas będzie za późno).

Grób kard. Wolseya w Leicester
Na sam koniec życia kard. Wolsey musiał zrozumieć, że na nic zdało mu się bogactwo, władza, pieniądze i bezgraniczne oddanie ziemskiemu monarsze. „Łaska pańska na pstrym koniu jeździ” – pomyśleć, że przyczyną upadku i pogrążenia w niesławie wielkiego kardynała (tak w opinii katolików jak heretyków), była jedna mała dziewka – Anna Boleyn. Shakespeare w dramacie „Henryk VIII” wkłada w usta upokorzonego Wolseya następujące słowa: „O mój Cromwellu, mój Cromwellu, gdybym choćby z połową takiej gorliwości służył mojemu Bogu, jak służyłem memu królowi, nie oddałby On mnie, starca nagiego w ręce moich wrogów”. 

29 listopada ub. r. minęła 479 rocznica śmierci kardynała, który dokonał żywota w augustiańskim klasztorze w Leicester, gdy jechał do Londynu na swój proces. Pojechałem wtedy na jego grób, by położyć tam czerwoną różę, zapalić znicz i pomodlić się za jego duszę. Mam nadzieję, że kard. Newman modli się w mojej intencji, więc ja ofiarowuję swoje modlitwy za kard. Wolseya, który mimo wszystko budzi moją sympatię, jako człowiek, którym targały wielkie namiętności.

Jakub Pytel