Blog „Pod Mitrą” dawno przestał być w dosłownym sensie „kościelnym safari”, bowiem – zgodnie z tym co napisałem na pasku bocznym – zatracił charakter relacji z interesujących miejsc na Wyspach (i nie tylko), a posty traktują raczej o konkretnych wydarzeniach i problemach, z którymi boryka się Kościół. Sądzę jednak, że nie zgrzeszę powracając co jakiś czas do dawnej formuły i zamieszczając wpisy dotyczące moich podróży – nawet jeśli nikogo nie zainteresują, to będą nieocenioną pomocą dla mej pamięci, gdy już stanę się ofiarą starczego uwiądu.
Porzuciłem Lincolnshire i podróżuję po Irlandii. Mieszkam teraz w Dublinie. Dzisiejszy wpis nie będzie jednak dotyczył Zielonej Wyspy, której stolicę wspominam tylko dlatego, że to ona, a nie angielskie Birmingham, mogła zyskać sławę „miasta kardynała Newmana”. Tak się nie stało, ale mimo to pobyt kardynała w stolicy Irlandii nadal pozostaje ważnym etapem w biografii przyszłego błogosławionego. Newman przybył tutaj stworzyć uniwersytet, który miał wykształcić katolickie elit dla kraju dotąd programowo pozbawiającego „papistów” możliwości edukacji. Mimo, iż inauguracyjna seria wykładów (zebranych później w klasyczne dzieło „Idea Uniwersytetu”) okazała się sukcesem, to misja zakończyła się niepowodzeniem. Stało się tak dlatego, że Newman był pozbawionym kompleksów konwertytą chcącym stworzyć uczelnię zasługującą na miano „katolickiego Oksfordu”, a biskupom wystarczyła zawodówka dla księży. Potarmosili więc go, wyzwali od anglikańskiego sabotażysty i odesłali. Newman wrócił do Birmingham.
Wracam i ja. We wspomnieniach. Otóż przed tygodniem odwiedziłem to miasto wiedziony chęcią złożenia hołdu kardynałowi w jego relikwiach (żeby jednak uniknąć wrażenia, że motto bloga zaczerpnięte z Evlyna Waugh charakteryzuje mnie w stopniu większym, niż to ma miejsce w rzeczywistości, dodam, że powodowała mną również tęsknota za jedną z moich uroczych kuzynek). Dzisiejsze Birmingham (Anglicy skracają tę nazwę mówiąc „Brum”), to na pierwszy rzut oka miasto wielkie, zatłoczone i brudne, jednak po pewnym czasie można się nim zachwycić tak, jak niegdysiejsi odkrywcy nowych lądów. Człowieka przeszywa niezwykły dreszcz emocji, gdy podczas przejazdu miejskim autobusem orientuje się, że jest jedynym białym człowiekiem na pokładzie, a widoki za oknem żywcem wyjęte są z filmów o Afganistanie, przypominają oleodruki przedstawiające sceny z czasów wojen zuluskich, albo przywodzą na myśl opisy Chartumu uczynione ręką noblisty w gniocie pt. „W pustyni i w puszczy”. I wszystko za jedyne ₤1,7o.
W takim oto mieście znajduje się dziś kościół i klasztor oratorianów, gdzie przez dużą część swego katolickiego żywota mieszkał i pracował John Henry kardynał Newman. Przyjechałem tam na niedzielną Mszę, a właściwie na dwie Msze. Chciałem bowiem zobaczyć na własne oczy to, o czym opowiadano mi od dawna – że za pomocą „trydenckiej” tłoczni można wycisnąć z Novus Ordo sporo katolickiej oliwy. Oczywiście nie pełną butelkę i nie extra virgin, ale zawsze coś.
I rzeczywiście. Po trydenckiej Low Mass odprawionej przez ojca Chavasse’a, postulatora beatyfikacji Newmana, odprawiono High Mass wg mszału Pawła VI. Muszę przyznać, że była to pierwsza od lat nowa Msza, podczas której nie musiałem nadludzkim wysiłkiem woli powstrzymywać się od myślozbrodni, a wraz z zakończeniem „II Modlitwy Eucharystycznej” rozważać, czy powodowała mną grzeszna złość, czy może święty gniew i czy z czystym sumieniem mogę komunikować. Choć nie dla mnie ‘reforma reformy’ (do śmierci chcę słuchać Mszy 1962), to już fakt, iż w pośpiechu nie przebudowywano prezbiterium i nie dostawiano stołu przyniesionego z sali pingpongowej, a jedynie zdjęto tablice z prawdziwego ołtarza, sprawił mi wielką radość. Później było tylko lepiej - i to zarówno w warstwie teologicznej (sensowne kazanie i taka Modlitwa Powszechna, łacina, sprawowanie versus Deum, Kanon Rzymski, żadnej handkomunii), jak estetycznej (chorał, szlachetna polifonia, organy, odpowiednie westymenta i użycie ambony). Sądzę, że na taką celebrację można nawet od czasu do czasu przyprowadzić dzieci – nie powinny nabrać nieprawidłowych odruchów liturgicznych. W każdym razie nie od razu.
Kardynał Newman spojrzał łaskawym okiem na fakt, że się doń pofatygowałem. W swych doprawdy szczątkowych relikwiach milczał jak zaklęty, ale zaraz po Mszy przysłał do mnie swego współbrata, ojca Antona. Mimo, że ów kapłan okazał się być potomkiem polskiego pilota czasów ostatniej wojny (Polska nie powinna więc jawić mu się jako kraj dziki i odległy), to zainteresowanie osobą Newmana ze strony rodaka swego ojca uznał za okoliczność ekstraordynaryjną. Następnego dnia, ku memu zaskoczeniu i radości, poświęcił kilka godzin na oprowadzenie mnie po kościele i klasztorze, oraz niedostępnych na co dzień celi, kaplicy i wspaniałej bibliotece Newmana. Nie mogę nie podzielić się radością z faktu, że stałem się posiadaczem relikwii – fragmentu purpury z biretu kardynała. Wszedłem w jego posiadanie najzupełniej legalnie i chyba nieprzypadkowo, bowiem niemal widziałem, jak duch gospodarza wytrąca owo nakrycie głowy z rąk biednego ojca Antona, a niewielki fragment skruszałego ze starości materiału ląduje na podłodze. Dostałem go w prezencie jako relikwię II klasy. Relikwia ta jest podwójnie cenna, bowiem kardynał do śmierci nie pozbył się chyba swego protestanckiego dystansu wobec nadmiernie egzaltowanych form religijności i pochowany na cmentarzu w Rednal przewidująco rozłożył się niemal do szczętu. Tym sposobem uniemożliwił rozesłanie swych relikwii w świat, umieszczanie ich w ołtarzach, noszenie w procesjach i wystawianie celem adoracji. Trzeba jednak go zrozumieć i spróbować wybaczyć – dziewiętnastowieczni Anglicy byli bardzo powściągliwi.