20.09.2009

"Panie, już cuchnie. Leży bowiem od czterech dni w grobie" (Jan 11,39).

Odkąd zacząłem prowadzić regularne wpisy na blogu, a więc w kwietniu tego roku, wydawało mi się, że zamieszczanie jednego posta dziennie nie jest niczym trudnym – robiłem to z przyjemnością. Spoglądałem wtedy z pewną dozą wyższości wynikającej z wad praktykowanych w stopniu niemal heroicznym – czego nie ukrywam – na inne blogi i portale, które znajdowały się w śpiączce, agonii, czy na te, które już dawno umarły.

Dziwiłem się, że ich autorzy po prostu nie dadzą sobie spokoju i nie wystawią swemu dziełu nekrologu, w którym „z głębokim żalem zawiadamiają, że dnia tego i tego zmarło po ciężkiej chorobie opatrzone Sakramentami świętymi” i na wieki spoczęło w wirtualnej mogile. Czytelnik wiedziałby, że zawsze może naruszyć spokój „nieboszczyka” i zajrzeć do jego archiwum, ale nie ma się już spodziewać niczego nowego. No i odpowiednia ikonka nie zaśmiecałaby już „paska zakładek”.

Dziś widzę, że ani prowadzenie bloga, ani jego eutanazja nie są takie łatwe jakby się wydawało. Blog, jego codzienna aktualizacja, wymaga od autora prowadzenia dość regularnego trybu życia, a z czasem, gdy nie pisze się już tylko dla własnej grafomańskiej przyjemności, ale także z myślą o czytelnikach (którzy dają znać o tym, że istnieją), także pewnego samozaparcia. Z tego rodzaju inicjatywą jest jak z dietą. Owszem, można pofolgować i odpuścić ją sobie na ten jeden dzień, bo właśnie przypadają imieniny babci, ale jeśli nie wróci się do niej dnia następnego, to nie ma żadnej gwarancji, że wróci się kiedykolwiek. A nawet jeśli, to czy za pół roku nadal będzie się chciało być na diecie jabłkowej? Może ogórkowa będzie modniejsza.

Ostatni post w moim Kościelnym Safari opublikowałem 12 września, ale już z końcem sierpnia zacząłem tracić wenę. Mija więc 10 dni odkąd „Pod Mitrą” zapanowała cisza. W skrzynce mailowej zaczęły się pojawiać zapytania, czy żyję i w jakim zdrowiu. Poirytowany brakiem natchnień i czasu zacząłem postrzegać owe wyrazy troski jak sępy krążące nad truchłem mego bloga. Z takiej podejrzliwości, która niechybnie mogłaby rozwinąć się w chorobę, wybił mnie dopiero mail pana Artura R. Sypuły. Przesłał on bardzo ciekawy tekst dotyczący postów (nie tych internetowych, ale wstrzemięźliwości od pokarmów), będący również głosem w dyskusji o tym, czy katolik przeżywający rok liturgiczny zgodnie z kalendarzem właściwym Mszałowi Rzymskiemu z 1962 roku powinien zachowywać posty według dawnej dyscypliny. Wspomniany artykuł opublikuję we wtorek - dzień poprzedzający obchody Suchych Dni Wrześniowych i już teraz zachęcam do jego lektury.

Ufam, że starczy mi ochoty i czasu, by powrócić do bardziej regularnego umieszczania wpisów na blogu. Utrudnienie będą zapewne stanowić pewne życiowe przemeblowania i przygotowania do kilkutygodniowego pobytu za Kanałem, ale może to też być źródłem inspiracji. Tak, czy inaczej zdaje się, że w połowie października blog odzyska swój pierwotny „podróżniczy” charakter (choć pewnie bardziej adekwatnym byłby tu przymiotnik „wycieczkowy”:).

---*---

Ps. Dotarła do mnie przesyłka zawierająca – jak to napisał anonimowy nadawca – „skromną dotację na rozwój bloga”. Jestem i bardzo wdzięczny i bardzo zakłopotany, bo doprawdy ani nie spodziewałem się takiego wyrazu uznania, ani nie mam pojęcia jak ową dotację wykorzystać. W każdym razie jej część przeznaczę na stypendium i zamówię Mszę za dobrodziejów. Anonimowi dziękuję.