3.07.2009

o. Leonard Feeney, "Ksiądz i pastor".

Opowiadanie o.Leonarda Feeneya, które z przyjemnością przetłumaczyłem, traktuje o przyjaźni katolickiego kapłana i protestanckiego pastora. Niektórych czytelników zapewne zadziwi, w jak ciepły i sympatyczny sposób ujął ten temat autor osławiony tak bardzo radykalną interpretacją dogmatu "extra Ecclesiam nulla salus".

Tłumaczowi "Ryby w piątek" - w spóźnionym prezencie imieninowym - dedykuję.

_____________________________

Ksiądz i pastor.

Mam małego protestanckiego pastora całego dla siebie. Praktycznie go posiadam. Nie chcę przez to powiedzieć, że skradłem go jego parafii. Jest jej bardzo oddany i służy swej trzódce z zapałem, ku ich zbudowaniu i duchowej korzyści. Ludzie darzą go podziwem i wielkim szacunkiem, na które z resztą zasługuje. Jako słaby kaznodzieja (jego głos jest cichy i nieśmiały) zupełnie nieświadomy taktyki stosowanej przez „księży-pieczeniarzy” – lwy salonowe Królestwa Bożego, i będąc z usposobienia bogobojnym i nieskłonnym do czynienia jakichś popisów w celu przyciągnięcia tłumów na niedzielne nabożeństwa, nigdy nie był w stanie wzbudzić w parafianach entuzjazmu wobec swojej osoby. Tylko czworo ludzi podchodzi do niego z zachwytem: jego żona, dwie małe córki, i ja. Pozwalam jego żonie i córkom zawłaszczać go przez większą część czasu, lecz przez jedno popołudnie w tygodniu (zwykle w czwartki) jest całkowicie mój.

Godziny spędzone z Moim Małym Pastorem są dla mnie więcej niż przyjemnością. Jest on wprawdzie dziesięć lat starszy niż ja, ale nigdy nie dał mi tego odczuć. Czasami idziemy do biblioteki i dyskutujemy o książkach, czasami chodzimy na długie spacery po wiejskich drogach, a czasami gramy w karty na ganku jego domu (jest mistrzem gry w pinochle*) i niezależnie, co robimy staje się on raz w tygodniu moją prywatną własnością. Nie oddałbym go za wszystkich rytualistów Kościoła Wysokiego*. Za żadne skarby nie zamierzam się nim dzielić.

Pozyskanie sobie Mego Małego Pastora nie przyszło mi łatwo. Kosztowało wiele czasu i cierpliwości. Nasza przyjaźń zaczęła się w bibliotece publicznej. Zazwyczaj widywałem go – lub on mnie – siedzącego w dziale encyklopedycznym. Dowiedziałem się później, że obaj mamy zamiłowanie do takich rzeczy jak almanachy, leksykony i Who’s Who*. Obaj cenimy sobie erudycję w formie koncentratu.

Tygodniami się do siebie nie odzywaliśmy. Wiedziałem jednak, że zawsze, gdy tak siedzieliśmy przy stole w bibliotece, był boleśnie świadom mojej obecności naprzeciwko niego, a ja byłem zdecydowanie świadom jego obecności naprzeciw mnie. Mogłem niemal poczuć klerykalny kant jego spodni. Wiedziałem, że on nieledwie mógł poczuć guzik rzymskiej koloratki z tyłu mojej szyi. Wspólne dzieliliśmy jedną lampę, nasze kolana znajdowały się na tej samej wysokości, nasze buty prawie dotykały się pod stołem, ale nigdy nie rozmawialiśmy. I nic dziwnego! „Nietolerancja” – tak brzmiało moje imię w jego ustach, a jego imię w moich to „Herezja”. Przebywanie w jednym pomieszczeniu przychodziło nam z trudem. Jego raził mój czarny pektorał, a mnie jego rude wąsy.

A jednak mimo wszystkiego, co nas dzieli, nasze wygłupy były dla wszystkich jak niemy flirt zakochanych zanim zdobędą się na pierwsze słowa. Obaj udawaliśmy, że czytamy, ale nie czytaliśmy. Jeden wyglądał drugiego przez okno. Nigdy nie traciłem go z oczu, a on zachowywał mój obraz bezpiecznie skupiony na krawędzi soczewek własnych okularów. Wiele razy pochrząkiwałem przy nim znacząco, on zaś wertował kartki swoich książek stojąc do mnie tyłem. Raz wstaliśmy i zbliżyliśmy się do regału razem w poszukiwaniu tego samej tomu. Nasze ramiona zderzyły się. Kolizja Rzymu i Reformacji. Odkaszlnąłem, a on pociągnął nosem.

To bibliotekarka (niech Bóg ją błogosławi!) sprawiła, że przełamaliśmy lody. „To”, powiedziała pod koniec pewnego popołudnia. „Właśnie to! To powinno zainteresować was obu!” I położyła teczkę kościelnych rysunków na stole między Mego Małego Pastora i mnie.

“Wy dwaj” – te słowa zabrzmiały jak zaklęcie. On był metaforycznie nawrócony na wiarę katolicką, a ja metaforycznie dokonałem apostazji na kalwinizm. Ksiądz i pastor pojednani przez chłopski rozum: niedorzeczną próbę sprawienia, by polubili się ludzie sobie niechętni i – w związku z oglądanymi rycinami – całkowitą wyższość gotyku w architekturze sakralnej.

„Oczywiście architektura Renesansu jest niedorzeczna, naga, oczywista i pozbawiona całego wdzięku.” (poklepał mnie po plecach).

“Bizantynizm przypomina mi jakiegoś amorficznego chrząszcza.”

“Mnie to przypomina przekarmioną ośmiornicę.”

„W kościele powinny być filary, nawet jeśli przesłaniają nieco widok na ambonę, czy ołtarz.”

„Lepiej nie widzieć ambony i ołtarza niż nie dostrzegać powodów, dla których ambona i ołtarz powinny być obecne w życiu.”

“Nawa powinna być wąska.”

“A ściany wysokie.”

„Dzieła sztuki nie powinny być nadęte i ciężkie.”

„W rzeczy samej, nie powinny. Muzy są dziewczętami wysokimi, smukłymi i pełnymi gracji.”

„Okna w nawie powinny być wysoko, aby niebo i ziemia się nie mieszały.”

„Witraże przedstawiające świętych powinny być wzniesione wysoko ku niebu, ponieważ zbytnie spoufalenie z ich świętą obecnością mogłoby sprawić, że zapomnielibyśmy ucałować rąbka ich szat.”

„W razie potrzeby rozdziel organy, ale nie pozwól, by najlepsze okno w kościele – to z tylu – było zasłonięte piszczałkami."

„Właśnie, każdy przechodzień, który może mieć inne sprawy na głowie niż wieczorne nabożeństwo, ma prawo wiedzieć, że w Domu Bożym świecą się światła.”

„W powszechnej opinii gotyk sprawia, iż w kościele nie czujesz się jak w domu. To nie jest argument.”

„To żaden argument. Nikt nigdy nie powinien czuć się w kościele jak w domu. W kościele powinien być raczej nadal w domu pociągany przez coś, co tam odnajduje, a czego szukał wewnątrz niezgłębionego cudu własnej duszy.”

"Niech żyje gotyk! Niech żyją załomy, kąty i zakamarki, i freski, i święte kryjówki, z których w każdej chwili może wychynąć serafin, lub archanioł trącając coś skrzydłem i strasząc rozmodlonych wiernych!"

"I do diabła ze sztuką (lub jej brakiem), która cztery ściany kościołów wypełnia niczym, albo powietrzem i której całą tajemnicę rozwiewa jedno spojrzenie!..."

Wspólnie, Mój Mały Pastor i ja, śmialiśmy się głośno. Ostatecznie zgodziliśmy się, iż jeśli nawet gotyk nie przyczynia się do niczego innego, to przynajmniej wywołuje u wiernych chęć siedzenia w każdą niedzielę w innej części świątyni – choćby z ciekawości. W kwestii tego, jak kościoły powinny być budowane Mój Mały Pastor i ja doskonale się rozumieliśmy. W tym względzie byliśmy „jedną owczarnią i jednym pasterzem”. Ale po co powinny być budowane? Nie pamiętam byśmy w ogóle dyskutowali na ten temat. Za bardzo chcieliśmy stać się dobrymi przyjaciółmi.

Często starałem się rozstrzygnąć, dlaczego Mój Mały Pastor i ja tak bardzo się polubiliśmy. Obaj wiele przecierpieliśmy dla naszej przyjaźni. Niektórzy katolicy byli nieco zgorszeni widząc nas spacerujących poboczem autostrady. Innym razem mechanik, dla którego śmierć w walce za Wiarę byłaby frajdą, gdy przechodziłem uchylił zaledwie kapelusza, ponieważ „ten gość był z księdzem”. Dobrodzieje kościoła mego małego pastora otwarcie skarcili go za rozmowy ze mną w bibliotece. I to nie wszystko. Jedna z jego najbardziej zamożnych parafianek przestała płacić „ławkowe” (a to duża sprawa), ponieważ „jak wiadomo grywa w pinochle z księdzem”.

A niech sobie kręcą nosami. Mimo wszystko, Mój Mały Pastor i ja nie mamy ochoty się żegnać. Myślę, że powodem musi być to, że się doskonale uzupełniamy. On jest żywym przykładem tego, w jaki sposób chciałbym praktykować cnoty, a ja niewątpliwie jestem posiadaczem duchowej mocy, której on pragnie. On może darować urazy, lecz ja mogę odpuścić grzechy. On może uspokajać umierających, ja mogę umierających namaścić. Liczebność jego niedzielnego zgromadzenia zależy od tego, czy dzień jest słoneczny; mego od Słońca Sprawiedliwości. Jego kazania są dobrze napisane, ale jego nabożeństwa nie mają znaczenia. Moje kazania są słabe, ale moje nabożeństwa są najwspanialszymi aktami kultu religijnego, jakie kiedykolwiek odprawiono. On ma dwoje wspaniałych dzieci, ale jego tytuł to „pan” – nie „ojciec”. Jestem bezdomny i bezdzietny, ale tysiące miłujących serc nazywa mnie ojcem. On jest bardziej postawny niż ja, ale jest wystarczająco lilipuci, bym mógł nazywać go „Moim Małym Pastorem”. „Ecce sacerdos magnus”* śpiewał chór w dniu moich święceń i choć mówię to zawstydzony i zmieszany, to muszę pokornie przyznać, że śpiewał samą prawdę.

Pewnego popołudnia, gdy wspinaliśmy się na wzgórze leżące za miastem, Mój Mały Pastor wypowiedział dziwne słowa: „Czy wie Ojciec, że nie ma jednego dogmatu wiary katolickiej, któremu nie byłbym zdecydowanie przeciwny. Chciałbym, aby wszystkie one były prawdą. Jedyny problem w tym, że nie są.” To mnie bardzo zaskoczyło. Było tak niepodobne do Mego Małego Pastora. Obaj staraliśmy się być bardzo ostrożni. Zatrzymałem się i zmierzyłem go od stóp do głów. „Wiesz przecież”, odpowiedziałem bardzo stanowczo, „że nie ma jednolitej kalwińskiej doktryny, co do której mógłbym sobie życzyć, by była prawdziwa. Nawet jeśli twoja religia byłaby prawdziwa, chciałbym, aby tak nie było…”

Na drodze wielu smutnych doświadczeń przekonałem się, że sarkazm nie popłaca. Nie raz pozwalałem sobie na gorzką lub ironiczną uwagę nie czując się później z tego powodu podle. Mój Mały Pastor nie miał zamiaru mnie zranić. Jego stwierdzenie było całkowicie przypadkowe. Tylko głośno myślał. Moja riposta była zamierzona i przekorna. Nie chciałem, aby ktokolwiek – już nigdy, aż do dnia mej śmierci – obdarzył mnie spojrzeniem tak pełnym poruszenia i rozczarowania jak Mój Mały Pastor owego popołudnia. Wyciągnąłem do niego rękę. “Wybacz mi!” powiedziałem i przez pół godziny szliśmy w milczeniu.

Wreszcie Mój Mały Pastor przemówił. „Proszę, pozwól mi przez chwilę głośno pomyśleć. Nie pospieszaj mnie. Daj mi to wszystko przemyśleć i proś Boga, aby mi pomógł.” Położył rękę na głowie, jak gdyby myślenie sprawiało mu ból. „Czasami” mówił dalej „czuję się tak pusty, pozbawiony celu i zdegustowany. Jestem jak skorupa. Wszystko, co mogę zrobić, to rozmawiać z ludźmi, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. Nie mogę zrobić dla nich niczego, co możesz zrobić ty. Staram się głosić Ewangelię. Ale skąd mam wiedzieć, że moje poglądy dotyczące Ewangelii są właściwe? Wielu moich kolegów nie zgadza się ze mną w sprawie interpretacji najbardziej podstawowych tekstów. A niektóre ze słów Pisma Świętego są tak trudne. Nie widzę w nich żadnego sensu. Ostatniej niedzieli mówiłem mojej owczarni o nieodpuszczalnym grzechu!* Co to jest nieodpuszczalny grzech? Nie wiem co to jest. A jednak mówiłem o nim całą godzinę. Ludzie byli zniecierpliwieni i niewzruszeni. Byli źli, bo nie powiedziałem kazania na temat Hoovera*. Doktor Y z pobliskiej wsi głosił kazanie o Hooverze i kościół był zapchany. Nie mogę głosić Hoovera. Głosowałem na Hoovera, ale nie mogę mieszać go z Jezusem Chrystusem!"

Zajęło mi dużo czasu, aby doprowadzić Mego Małego Pastora do dobrego humoru. Przypominałem mu jak dumny powinien być z własnego domu, pięknego ogrodu, całego bogactwa książek, uroczej żony, a przede wszystkim z jego cudownych małych córeczek. „Czy zazdrościsz mi moich małych córeczek?” spytał żartobliwie, ale z błyskiem dumy w oczach. „Tak, zazdroszczę,” odpowiedziałem. Był bardzo rad wiedząc, iż ma coś, czego nie mam ja.

_______________________

* gra w karty pochodząca z Francji, przywieziona do USA przez emigrantów z Niemiec, podobna do skata.
* czyli dużo bliższych katolicyzmowi duchownych episkopalnych z frakcji zwanej ‘High Chuch’.
* „Who’s Who” – (kto jest kim), tytuł wielu almanachów biograficznych ang. i amer., które zazwyczaj podają biografie i dane personalne wybitniejszych osób żyjących.
* „Oto kapłan wielki” – pierwsze słowa hymnu przynależnego biskupowi, ale śpiewanego wykonywanego również podczas święceń prezbiteratu.
* mowa o grzechach przeciwko Duchowi Świętemu.
* Herbert Clark Hoover – prezydent USA w latach 1929 – 1933.

(Leonard Feeney, 'My Little Minister' w książce pt. 'Fish on Friday'; Sheed & Ward, 1934)

---*---

Wiedząc, jak bardzo niedoskonała jest moja angielszczyzna zastrzegam sobie wszelkie prawa do powyższego tłumaczenia, by móc dokonywać poprawek (jak sądzę nieuniknionych).