22.07.2009

Father Halladay czyli ornat w kolorze pustyni*.


Na hasło „kapelan wojskowy” pierwsze myśli częściej biegną ku oberfeldkuratowi Katzowi, wiecznie pijanemu bohaterowi Przygód wojaka Szwejka, niż na przykład ku ks. Ignacemu Skorupce prowadzącemu żołnierzy przeciwko bolszewikom. Ten brak poważania jest pochodną ogólnie złego wizerunku kadry oficerskiej, który powstał jeszcze w czasach PRL. Inaczej jest w Stanach Zjednoczonych, gdzie armia cieszy się prestiżem, a Korpus Kapelanów dużym uznaniem.
Można to zauważyć oglądając pacyfistyczny, lewacki nieomal serial komediowy M.A.S.H, którego akcja toczy się podczas wojny koreańskiej – nawet tam postać katolickiego duchownego posługującego w amerykańskim lazarecie została przedstawiona w sposób budzący sympatię.

W ostatnich dniach media informowały o rozpoczynającym się procesie beatyfikacyjnym kapelana amerykańskiego lotnictwa Emila Kapauna, który służył w szeregach armii USA w latach 1944-1951 i zmarł z wycieńczenia w komunistycznym obozie jenieckim podczas wspomnianej wojny. Nie jest to pierwsza taka sprawa dotycząca katolickiego duchownego w służbie armii USA, a pewnie i nie ostatnia jeśli wziąć pod uwagę militarne zaangażowanie tego kraju w świecie. Dla wielu katolików ulegających najzupełniej przecież fałszywemu stereotypowi księdza jako mężczyzny w średnim wieku, średniego wzrostu, średnio pobożnego, o średniej inteligencji i masie ciała powyżej średniej (z wyjątkiem tradycjonalistów, z których wielu stylizując się na Piusa XII cierpi na niedowagę) poznanie ks. Paula Halladaya mogłoby być ciekawym doświadczeniem. Szczególnie, jeśli spotkanie z tym człowiekiem łączącym w sobie cechy pobożnego kapłana i typa o na wskroś wojskowym charakterze miałoby miejsce w sielskiej atmosferze jednego z benedyktyńskich opactw w południowej Anglii.

Trzydziestokilkuletni Paul Anthony Halladay jest księdzem inkardynowanym do archidiecezji Mobile w stanie Alabama, ale oddelegowanym do posługi w szeregach armii Stanów Zjednoczonych. Na początku swej kapłańskiej drogi rozważał wstąpienie do benedyktynów, spędził nawet kilka miesięcy w klasztorze na Martynice, jednak postanowił zostać księdzem diecezjalnym. Abp Lipscomb posłał go do Rzymu na studia w North American College i Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim – warto dodać, że ks. Halladay przyjął święcenia diakonatu z rąk kardynała Ratzingera. Kiedy już po uzyskaniu święceń kapłańskich służył w Iraku w składzie 1 Batalionu 506 Regimentu Piechoty 1 Brygady 1 Dywizji Pancernej uzyskał awans do stopnia kapitana, a za odwagę okazaną na polu walki został odznaczony Brązową Gwiazdą. Jego batalion stacjonował w Ar Ramadi, 50 km na zachód od Bagdadu – w miejscu, które w 2006 r. dziennikarze Timesa nazwali „najniebezpieczniejszym na Ziemi”. To właśnie w lipcu tamtego roku ks. Paul udał się wyspowiadać, odprawić Mszę i udzielić Komunii żołnierzom służącym w Entry Control Point 8 i był tam świadkiem samobójczego zamachu terrorystycznego połączonego z ostrzałem budynków jednostki. Włączył się do akcji ewakuując pod ogniem nieprzyjaciela rannych żołnierzy amerykańskich i irackich oraz udzielił im niezbędnej pomocy medycznej. Był również świadkiem śmierci sierżanta Michaela Monsoora jednego z bohaterów wojny w Iraku, który poświęcił życie dla ratowania towarzyszy broni. To ks. Paul udzielił umierającemu Monsoorowi, katolikowi, Ostatniego Namaszczenia.

Niezależnie od osobistego poglądu na amerykańską interwencję w Iraku trzeba mieć świadomość, że cały czas giną tam ludzie, chrześcijanie, katolicy, a w amerykańskiej armii służy wielu naszych współwyznawców. W swoich relacjach ks. Halladay mówi o wojnie okrutnej i strasznej, ale takich wojen i takich opowieści było wiele – jego są o tyle interesujące, że opowiadane z perspektywy kapelana, którego zadaniem nie jest walka, ale opieka duchowa nad żołnierzami. Ks. Paul jest zbyt skromny, by nie pominąć wielu faktów, ale przeglądając opinie o nim zamieszczone w Internecie można dojść do wniosku, że swoje zadania kapłana i żołnierza wypełniał wzorowo. A trzeba dodać, że w amerykańskiej armii nie ma taryfy ulgowej dla kapelanów, którą odziedziczyliby w spadku po oficerach politycznych – i może dlatego jest ich tylko 88 na pół miliona żołnierzy-katolików.

Z braku szczególnego literackiego talentu nie pokuszę się o streszczanie słów ks. Halladaya o bitewnej chwale, o rozpaczy, o przelanej krwi, o zwycięstwach i tragediach, o posłudze sakramentalnej, o żołnierskiej odwadze i ludzkich słabościach czy w końcu o tym, co dziś, bogatszy o tamte doświadczenia, zrobiłby inaczej. Czytelnikowi musi wystarczyć kilka zdjęć z polowej Mszy świętej odprawionej w jednym z budynków we wschodnim Ar Ramadi. Małostkowością byłoby żałować, że Msza nie jest sprawowana w rycie klasycznym, więc cieszę się choć „skrzypcowym” krojem ornatu.



I jeszcze znaleziona w sieci fotografia francuskiego kapelana wojskowego z czasów I Wojny Światowej. Tak właśnie mógł wyglądać ks. Jean Gaston, bohater powieści Ale i oni otrzymali po denarze pióra Bruce’a Marshalla.

_____________________________
* Pierwotnie tytuł wpisu brzmiał" „Father Halladay czyli ornat w kolorze khaki”. Po publikacji otrzymałem informację od osoby kompetentnej w dziedzinie militariów, że orant ojca Halladaya nie ma koloru khaki, ale DCU (Desert Camouflage Uniform). Jest to kamuflaż pustynny popularnie nazywany Tri-Color, bądź 3-kolor. Panu Dominikowi dziękuję zgadzając się, że im post bardziej rzetelny tym cenniejszy.