27.06.2009

Epitafium, czyli czarna oktawa, albo ręce w nocniku.

Przed dwoma laty do Poznania, swego rodzinnego miasta, powrócił ojciec Maurycy, franciszkanin. Kto go zna, wie że persona to specyficzna – w pozytywnym (do pewnego stopnia) znaczeniu tego słowa. Osobom, które lubią twórczość Bruce’a Marshalla często staje przed oczyma podczas lektury „Cudu ojca Malachiasza”, „Chwały córy królewskiej”, czy „Czerwonego kapelusza”.

Maurycy od lat celebrował Msze w rycie klasycznym, niegdyś znanym jako „trydencki” a teraz mało szczęśliwie, acz zmyślnie nazwanym przez Benedykta XVI „nadzwyczajną formą rytu rzymskiego”. Ojciec nie odprawiał na podstawie celebretów, indultów i innej blagi, którą teraz papież potraktował jak na to zasługiwała. Odprawiał na podstawie bulli Quo Primum, w której Pius V przestrzegał, by nikomu nawet nie przyszło do głowy zabraniać celebrowania w ten sposób. Aby jednak nadto nie rzucał się w oczy przełożeni pewnego dnia powiedzieli mu Go to Hell i wysłali na parafię w Helu. Czasy się jednak zmieniły, a wraz z nimi i zwierzchność. Ojciec Maurycy powrócił do Poznania.

Charakter kształtowany doświadczeniem życiowym, szczególnie tym zakonnym i kapłańskim, sprawia że trudno nie darzyć go sympatią, ale równie trudno go lubić. Piotr, bo tak brzmi jego chrzcielne imię, urodził się w Roku Milenijnym, więc niedawno stuknęła mu czterdziestka, habit jednak dodał mu kilka lat, a przy tym kilka kilogramów. Zanim wstąpił do seminarium we Wronkach skończył Liceum Plastyczne. Franciszkanom taka artystyczna edukacja się przydaje; wiadomo – żłóbki, gróbki… Słuchając jak śpiewa Mszę można jednak pomyśleć, że ma za sobą gruntowne wykształcenie muzyczne.

Ojciec Maurycy nie jest typem duszpasterskim w nowoczesnym tego słowa znaczeniu, a mimo to ludzie do niego lgną. I to całymi rodzinami. Inni kapłani chyba mu tego zazdroszczą, tym bardziej, że nie robi wiele, aby wzbudzać entuzjazm wobec swojej osoby. Można by wręcz rzec, że stara się, by było odwrotnie. Robi to bez widocznych skutków, a mimo to nie ustaje w wysiłkach. Cóż, jak głosi Akwinata: „łaska buduje na naturze”, a natura Maurycego jest nieco pustelnicza i skłonna do pesymizmu, by nie rzec rezygnacji. To łaska sprawia, że nie jest eremitą i wychodzi do ludzi z Dobrą Nowiną. Połączenie doskonałej łaski i jakże niedoskonałej natury daje efekt w postaci dystansu do siebie, do innych, do niepowodzeń, do sukcesów i do świata w ogóle. Dystans ten sprawia, że głosi nie siebie, ale Chrystusa. I to On, a nie Maurycy pociąga ludzi.

Po powrocie do Poznania celebruje jak zawsze, tyle że już nie prywatnie, lecz publicznie (proboszcz zbierał od wiernych tacę, a w Kościele katolickim to wiele znaczy!). Odprawia w bocznej kaplicy, skromnie, bez „fajerwerków” i, co ważne, breviter et succincte – krótko i wzniośle. W dni powszednie te cechy Mszy doprowadził do doskonałości, przy czym obie pozostawały ze sobą w harmonii – jeśli nie doskonałej, to względnej. W niedzielę i święta, szczególnie, gdy zastępuje „diecezjalnych” na Wzgórzu Przemysła, oddaje się z ochotą rozbudowanym rytuałom, śpiewom i procesjom. Przymnaża Bogu chwały, a ludziom tego, czego nie dają im wyrobnicy z kurii, których obrzydzenie względem „trydenckich” wiernych jest wprost proporcjonalne do ich niechęci względem rytu, a niechęć względem liturgicznej ignorancji.

Maurycy ma wady, i owszem. Nigdy jednak nie mylił ich z cnotami i nie praktykował w stopniu heroicznym. Nie jest hipokrytą, więc nigdy nie głaskał po głowach dzieci, których rodziców później oczerniał jako schizmatyków. Nie jest megalomanem chorującym na mitrosa pectoralis, czyli niespełnione powołanie biskupie, więc nigdy nie znienawidził żadnego młodego kapłana, po tym, gdy ten potraktował go bez rewerencji biskupowi należnych. Nie drwi z ministrantów egzaminując ich z łaciny, by później samemu mylić się w modlitwach u stopni ołtarza. Czasami o czymś zapomina, o czymś nie wie, ale nigdy nie zrobił szopki z żadnej ważnej uroczystości, bo pycha nie pozwoliła mu przyznać racji ceremoniarzowi. Nie myli rytu z roku 1962 z tym z 1965 i tym z roku 1967, a na dodatek z własnymi wyobrażeniami o nich wszystkich. Nigdy skwapliwie nie korzysta z posług ministrantów i nie chwali scholi, by później, za ich plecami, nazywać ich „agresywną grupą wiernych zawłaszczającą Mszę”. Maurycy nie jest do przesady cierpliwy, ale potrafi sprawić, by pośród wiernych jedna, czy druga nadambitna „małpa z brzytwą” uspokoiła się i przestała szkodzić. Ojciec nie jest zwolennikiem jakiejś konkretnej szkoły duszpasterskiej, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, że metodą może być napuszczanie wiernych na siebie i to z pomocą Poczty Polskiej.

Maurycy nie jest w końcu ani za niski, ani za gruby, więc nie ma kompleksów i nie wyżywa swoich frustracji na wiernych. Stypendium mszalnego zawsze starcza mu, by zaśpiewać Ewangelię i nigdy nie braknie po odśpiewaniu Gloria. Nikt go do celebracji w starym rycie nie przymusza, więc nie skamle ministrantom, że „mu się nie chce” i że „to właściwie pora obiadowa”. Nigdy też, by okazać jak mu tego obiadu brakuje, nie odmawia przeczytania Ewangelii również w języku polskim dla tych, którzy nie mają mszalika, nie znają łaciny, są na Mszy gośćmi, czy po prostu dla dzieci. Jeśli musi przyjechać taksówką na nagłe zastępstwo (częste, czasami niezapowiedziane, bo ten, czy ów „zapomni” o swojej kolejce), to nie żąda dodatkowej ofiary, aby „nie dokładać do interesu”. Tego wszystkiego Maurycy nie robi. Czy robi to ktoś inny – ha, tego nie napisałem. To czego Maurycy nie robi wraz z tym co robi (a Mszę celebruje z miłością) zupełnie wiernym wystarcza.

Przed dwoma tygodniami w Poznaniu odprawiał biskup. Pontyfikalnie, z całą pompą i paradą. Biskup był wzruszony, powiedział piękne kazanie, podziękował, tu zganił, tam pouczył, na bankiecie chodził od jednej grupy wiernych do drugiej, pochylał się z troską, kiwał głową, unosił to jedną brew, to drugą. Było miło. I co? Póki co, nic.

Tymczasem ojciec Maurycy dostał dekret do Wejherowa, a wierni pozostali na niełasce kurialnych celebransów. Zbudzili się więc z ręką w nocniku. Spoczywa w nim już dłoń Arcybiskupa Metropolity, która wylądowała tam po ogłoszeniu przez Benedykta XVI Motu Proprio Summorum Pontificum. Są więc w dobrym towarzystwie. I tak wszystko zaczyna się od nowa. Wierni znów będą pisać listy do Rzymu, a arcybiskup będzie się obrażał. Teraz dodatkowo pisać będą do generała franciszkanów, a obrażać się będzie prowincjał.

Być może w końcu znajdzie się ktoś rozsądny i zaprosi do Poznania Bractwo Św. Piusa X, które już „schizmatyckie” nie jest, a niebawem wejdzie w eklezjalny mainstream. Ale czy komuś będzie się jeszcze chciało? Byłby to chichot historii, bo lefebryści już na początku lat dziewięćdziesiątych czynili starania (bezskuteczne), by zainstalować się w stolicy Wielkopolski. Podczas Mszy pontyfikalnej biskup zaś dziękował wiernym, za ich wierność Kościołowi, i za to, że nie ulegli pokusie zerwania jedności z Rzymem (trochę to tak, jakby podczas jubileuszu ślubu dziękował czyjejś żonie, iż mimo niedyspozycji męża nie znalazła sobie kochanka, ale co tam).

Cóż, nie należy zbyt wiele się spodziewać, ale dalsze utrzymywanie status quo, a szczególnie urzędu „arcybiskupiego delegata do spraw celebracji w rycie trydenckim” jest jak stawianie wspomnianego nocnika na stole i wmawianie rodzinie, że to waza z miśnieńskiej porcelany.

A wystarczyło zostawić w świętym spokoju jednego zakonnika…

--- * ---



Dlaczego „czarna oktawa”? A dlatego, że ostatnią Mszę w Poznaniu ojciec Czechlewski odprawił przed tygodniem. Było to requiem za duszę zmarłego niedawno wiceprezydenta Poznania, pana Macieja Frankiewicza. Odtąd znów w Poznaniu nie będzie Mszy poza niedzielami (chyba, że okazjonalnie).

__________________________________
Film pochodzi z uroczystości komunijnych w Radzewicach (przepraszam za jakość – nagrywałem aparatem fotograficznym). Fotografie: Requiem za duszę Macieja Frankiewicza; Rekolekcje wielkopostne w 2007 roku (służył jako diakon); Msza pontyfikalna bpa Balcerka i znów requiem.