Pewien człowiek w latach 1850–1856 mieszkał w Londynie przy 28 Dean Street. Wraz z żoną, pięciorgiem dzieci i służącą zajmował dwa pokoje. W odróżnieniu od wielu swoich sąsiadów-proletariuszy był i pozostał mieszczaninem. Gdy szedł ulicami stolicy światowego imperium, by usiąść przy swoim stoliku w British Library i pisać dzieło swego życia widział ścieżki pełne ludzkich odchodów przy Oxford Street, gromady bladych dzieci siedzących na brudnych schodach kamienic, ławki uliczne obok London Bridge, gdzie nocami zalegały całe rodziny ze spuszczonymi głowami, drżąc z zimna.
Ludność Londynu w roku 1850 liczyła 2,6 mln. Czterdzieści lat później, w roku 1890, metropolia miała już 5,5 mln. mieszkańców (wzrost o 115%!), a w 1911 ponad 7 milionów. Geert Mak, autor książki pt. „W Europie – podróże przez XX wiek” pisze: Wraz ze wzrostem ludności tłum w mieście stawał się ciemniejszy, bardziej anonimowy, cięższy. Henry Mayhew, kronikarz miasta, notował w 1862 roku: Ponieważ Londyn jest największym z miast, w jego granicach zebrała się oczywiście ogromna liczba ludzkich wraków. Wraków, bo ich nieszczęście jest jeszcze bardziej rozpaczliwe przez prosty fakt, że idzie w parze z najbogatszym i najwygodniejszym życiem elit, jakie istnieje na świecie.
W roku 1870, w sto lat od początków Rewolucji Przemysłowej, społeczeństwo Wyspy miało w większości charakter wiejski – dwie trzecie populacji zamieszkiwało prowincję, ale już pół wieku później liczba ta spadła do jednej czwartej. Olbrzymie masy ludzi opuściły wsie i miasteczka, by „za chlebem” ruszyć do miast, gdzie wciągnięte zostały w tryby olbrzymich fabryk. Ten „strumień ludzkości” jak go opisywał George Gissing, wydawał odgłos tupotu niezliczonych nóg i niski, monotonny dźwięk sugerujący, że jakaś olbrzymia bestia pomrukuje w niemym zadowoleniu. Była to masa, ludzka masa, która wg Waltera Benjamina powstaje w momencie, gdy przechodnie nie patrzą już sobie w oczy, kiedy zanika świadomość, że każdy człowiek i każdy ludzki produkt jest unikatowy i wszyscy zostają zdegradowani do przedmiotu użytkowego. Mak pisze w swojej książce, że gdy myśli o tym okresie, stale ma przed oczyma jedną fotografię: zniszczone podeszwy butów trzech chłopców z ulicy, przez ogromne dziury widać bose nogi pokryte grubą warstwą brudu i odciskami, swoiste połączenie skóry, żelaza i ludzkiego ciała.
Obraz to przerażający i nie można dziwić się, że ówcześni socjaliści bili na alarm twierdząc, że co czwarty londyńczyk żyje w skrajnej biedzie. Zamożny armator Charles Booth postanowił zweryfikować twierdzenia lewicowych działaczy i sfinansował pierwsze na świecie badania socjologiczne, które opierały się nie tylko na ankietach, ale także na raportach policyjnych i danych wynikających ze stosowania zapisów Poor Act (ustawa o biedocie). Wyniki badań pokazały, że tezy socjalistów były daleki od prawdy, bo nie 25%, ale blisko 35% londyńczyków zaliczono do dwóch najbardziej upośledzonych klas: „najniższej, pospolitej, półkryminalnej”, oraz „nędzarzy, żyjących z dnia na dzień przy chronicznym braku wszystkiego”.
Bieda Londynu była trwała – pisze dalej Mak – charakteryzował ją wieczny smród i smog. W lecie duża część miasta śmierdziała odchodami. Było ponad sto różnych sieci kanalizacyjnych zarządzanych przez osiem różnych służb. Po dużym deszczu wszystko się zatykało. Większa część odchodów milionów mieszkańców lądowała w Tamizie. Dla powstrzymania smrodu w oknach budynku parlamentu wieszano zasłony skropione chlorem. W 1858 roku, roku Great Stink (wielkiego smrodu) sytuacja osiągnęła apogeum . Dopiero po interwencji rządu zainstalowano nowoczesny system kanalizacyjny.
Cały ten smród, zgnilizna, opary i ciemność wzrastały jeszcze w dniach sławnej londyńskiej mgły – smogu, będącego formą ekstremalnego zanieczyszczenia powietrza; regularnie pokrywał on miasto aż do lat pięćdziesiątych XX wieku. Mgła pojawiała się nagle, z czasem zanotowano kilkadziesiąt jej rodzajów: czarna jak noc, w kolorze butelkowej zieleni, żółtozielona jak grochówka, zwykła szara, brązowa – w kolorze czekoladowym i pomarańczowym. Podczas takich dni miasto dryfowało w żółci, brązie lub zieleni, bezsilne, na wpół sparaliżowane. Gdzieniegdzie z mgły wyłaniały się punkciki światła latarni gazowych.
Londyn z jego krańcową nędzą i rozbuchanym luksusem stanowił ekstremum, które mogło wydać z siebie tylko inną skrajność. Mógł nią być wielki święty, który w to morze nędzy zaniósłby łaskę Chrystusa obecną ludzkich uczynkach: karmił głodnych, poił spragnionych, przyodziewał nagich, przybyszom dał dach nad głową, pocieszał więźniów, nawiedzał chorych i grzebał umarłych. Stało się inaczej. Londyn wydał proroka głoszącego fałszywą nadzieję, bowiem owym człowiekiem z Dean Street był Karol Marks.
---*---
Cytaty zaczerpnąłem z książki Geerta Maka "W Europie. Podróże przez XX wiek" w tłumaczeniu M. Woźniak-Diederen, PIW 2009.