11.01.2009

Z Luton do St Albans

Terminal lotniska w Luton
Luton Airport to niewielkie lotnisko na północ od Londynu. Korzystając z niego warto zaplanować sobie choćby krótką wizytę w nieodległym St Albans i w tamtejszej katedrze. Wystarczy zostawić bagaż w przechowalni i wsiąść do autobusu, który dociera tam po około kwadransie. Dowiedziałem się o tym od lotniskowego anglikańskiego kapelana. Mając w perspektywie kilkugodzinne oczekiwanie na mającego odebrać mnie z lotnisk brata zacząłem zwiedzać zakamarki i trafiłem do lotniskowej kaplicy. Miejsce to przedziwne, przy którym międzyreligijne spotkanie w Asyżu, to zaledwie zabawa małych chłopców. Miałem tu do czynienia z ekumenicznymi profesjonalistami pod przewodnictwem wielebnego Matthew. Było mi go nawet trochę żal, bo pewnie pies z kulawą nogą tam nie zagląda, a gdy już się ktoś trafi, to właśnie ja, czyli katolicki tradycjonalistyczny bigot, który tych wysiłków nie docenia. Jakie szczęście, że informacja turystyczna okazała się być jednym z dodatkowych charyzmatów owego pastora.

Kaplica lotniskowa w Luton
Kaplica na lotnisku w Luton - jak na standardy takich miejsc - jest dość konserwatywna w wystroju. Na ścianie w centralnym miejscu wisi coś, co może przypominać krzyż grecki, rodzaj rozety, albo śmigło z obciętymi końcówkami. Jest oświetlone reflektorem dającym promień światła w kształcie serca (kochajmy się!). Stoi tam też stół, który dla jednych symbolizuje ołtarz, dla drugich stół komunijny, a jest niczym więcej jak przystrojonym świeczką i kwiatami stołem prezydialnym, na którym leży egzemplarz protestanckiej Biblii. To wszystko jest wyrazem ekumenizmu chrześcijańskiego, ale kaplica w założeniu ma służyć również Żydom i mahometanom. To dla nich na ścianach wiszą strzałki z oznaczeniem kierunku modlitwy; dodatkowo muzułmanie mogą skorzystać z dywanika modlitewnego. I tylko poganie z Indii są dyskryminowani, bo nie ma tam żadnych figur wielorękich słoni, czy niebieskoskórych bożków. Hinduiści muszą zadowolić się Bhagawadgitą, której jeden egzemplarz leży na czymś w rodzaju kredencji, pośród wielu kieszonkowych wydań Koranu, Biblii i mnóstwa broszur.

---*---

W St Albans anglikańscy księża właśnie zakończyli karnawałową liturgię dla dzieci, która bardziej przypominała przedstawienie cyrkowe niż nabożeństwo. Robili to w milczącej obecności niezbyt zadowolonego wikarego specjalizującego się w liturgii. Jego fotografia wisi w przykatedralnej gablocie. Widnieje na niej w pięknej kapie i wygląda bardzo „trydencko”.

Katedra w St Albans
Podczas zwiedzania zostałem uprzejmie zagadnięty przez wikarego (chyba mają takie zagadywanie zapisane w jakichś duszpasterskich dyrektywach). Moją łamaną angielszczyzną powiedziałem, że również jestem miłośnikiem liturgii i starych form. Miałem do czynienia z wyrozumiałym rozmówcą, ale do czasu. Gdy okazało się, że jestem katolikiem powiało chłodem i pożegnaliśmy się. Zapewne wikary uznał, że jak dla większości papistów jest dla mnie dziwem natury, czymś w rodzaju okapi. Jakżeby inaczej! W końcu miałem przed sobą doktrynalnie konserwatywnego anglikańskiego pastora, noszącego się w sutannie z pasem i kochającego obrzędy w dawnych rytach, który jednocześnie nie ma ważnych święceń, ma makijaż, jest blond czterdziestolatką, ma męża i dwoje dzieci.

Przypomniała mi się bostońska wielebna Stefania, która była bardziej dla papistowskich zabobonów wyrozumiała, a dla mnie uprzejma.

---*---

Miasteczko urocze, a katedra św. Albana robi nadspodziewane wrażenie. Trudno z resztą podróżując po Zachodniej Europie nie wpaść w kompleksy, gdy w co trzeciej wsi stoi kościół starszy, ładniejszy i często większy niż katedry w Poznaniu czy Gnieźnie. Cóż, jesteśmy prowincją, gdzie nie postała noga rzymskiego legionisty.

---*---

Marceli z Olą znaleźli mnie przed katedrą, gdy już nieco zziębnięty podziwiałem jej iluminowaną fasadę. Znów mknęliśmy autem przez angielską prowincję, znów kierownica była po właściwej stronie, odległości na tablicach zapisane były w milach, a w Bostonie czekał na mnie pyszny pudding.