28.09.2008

Londyn



Nie przepadam za stolicą Zjednoczonego Królestwa. To oczywiście wspaniałe miasto osobny świat, w którym można zobaczyć mnóstwo ciekawych zabytków, pałaców, zamków, galerii, muzeów, teatrów i czegokolwiek jeszcze można byłoby sobie zażyczyć. Problem w tym, że wszystkie te perełki nie są skupione w jednym miejscu i próbując przejść od jednej do drugiej człowiek musi wejść w zatłoczone, wąskie uliczki tego langowskiego Metropolis czując się przy tym, jakby brnął po kolana w... 

Jednak ja miałem znakomitego przewodnika, co w dużym stopniu rekompensowało niedogodności. Jest on prawdziwą skarbnicą wiedzy nie tylko dotyczącej Anglii i jej historii, ale także historii powszechnej i filozofii. 

Dziedziniec Muzeum Brytyjskiego (fot. wł.)
Byliśmy w British Museum na wystawie tego, co Anglikom udało się zrabować w różnych rejonach świata, szczególnie na Bliskim Wschodzie i w Grecji. Piszę o rabunku, ale bez emocji. To tzw. błogosławiona wina, rzecz podobna do szwedzkich grabieży dokonanych w Polsce podczas Potopu i Wojny Północnej, dzięki którym dziś możemy nadal cieszyć oczy wieloma dobrami naszej kultury. Oczywiście, aby to zrobić musimy pojechać do Sztokholmu, ale lepsze to, niż gdyby miały spłonąć podczas późniejszych wojen z Rosją i Niemcami.

Mój przewodnik zażyczył sobie mieć zrobioną fotografię przy popiersiu Marka Aureliusza, cesarza-filozofa, ja przy posągu cesarza Hadriana, którego cenię za dokonania w dziedzinie architektury, stłumienie powstania w Judei i pogonienie kota augurom. Hadrian podobnie jak ja wędrował po Wielkiej Brytanii, miał brodę i był wielkim grzesznikiem.

Opactwo Westminsterskie (fot. wł.)
Później udaliśmy się do Opactwa Westminsterskiego i katolickiej katedry. W Opactwie uczestniczyliśmy w anglikańskich nieszporach. Miałem dzięki temu możliwość lepszego zapoznania się z Book of Common Prayer w praktycznym użyciu. Nieszpory owszem, piękne, ale to jednak ersatz. Chór chłopięcy zasiadający w mnisich stallach był bardzo profesjonalny, ale czuło się, że to bardziej przedstawienie niż nabożeństwo. Złe wrażenie zrobił na mnie również uniwersytecki kapelan z Oksfordu, który głosił kazanie. Podobało mi się jak mówił (z ambony, modulując głos, stosując pauzy i gestykulując), ale to, co mówił nawet mnie – rozumiejącemu co drugie słowo w co trzecim zdaniu – wydało się banalne.

Katedra Westminsterska (fot. wł.)
Katedra katolicka robi duże wrażenie. Zastanawiam się skąd pomysł na taki bizantyjsko-orientalny styl. Podejrzewam, że chodziło o odróżnienie się od anglikańskiego neogotyku, ale czy był to przymus, czy dobra wola, tego nie wiem. Przywodzi mi to na myśl poznański kościół Najświętszego Serca na Jeżycach. Arcybiskup Stablewski kazał wybudować go w stylu neoromańskim, bo neogotyk za bardzo kojarzony był w Poznaniu z Prusakami i protestantyzmem.

Katedra Westminsterska nadal jest dziełem niedokończonym. Wewnątrz, do poziomu ok.3/4 wysokości jest udekorowana mozaikami, a wyżej pozostają gołe sklepienia, poczerniałe od dymu kadzideł i świec. Oczekują na kolejne mozaiki. Przygotowywane jest także przedstawienie kard. J. H. Newmana.

Tamiza (fot. wł.)
Dalej była kawa na tarasie nad Tamizą z panoramą Londynu w tle, spacer wokół Parlamentu i Pałcu Buckingham, Tower Bridge, London Eye i pobliscy bukiniści, Trafalgar Square i Soho. Jeśli nie jest się urodziwym, młodym chłopcem, to nie trzeba obawiać się wycieczki w ostatnie z wymienionych miejsc. Można zamówić kawę, usiąść w ogródku i popatrzeć jak wyglądała Sodoma i jej mieszkańcy w schyłkowym okresie dziejów miasta. Dociera też do ludzkiej świadomości czym naprawdę jest styl życia jaki homoseksualni propagandyści przedstawiają nam w cukierkowo-intelektualnych opakowaniach w rodzaju Raczków i Poniedziałków. Taka wycieczka może mieć też walor religijny, bo pośrodku tego nieszczęścia stoi niewielki, ale za to bardzo ładny kościółek francuskiej misji katolickiej, do którego warto zajrzeć choćby po to, by klęknąć przed najświętszym sakramentem.

Później poszliśmy do Tower, zjedliśmy kolację w pobliskiej knajpce i musieliśmy się rozstać. 

---*---


Oratorium w Brompton (fot. wł.)
Dziś niedziela, więc konieczne było znalezienie miejsca, w którym odprawia się katolicka Msza. Oczywiście Msza Pawła VI też jest katolicka, ale nie tak bardzo jakbym sobie życzył. Po prostu wolę uczestniczyć w liturgii, której ryt zabezpiecza wiernych przed kreatywnością duchownych, bo, jak wiadomo, święcenia kapłańskie nie chronią przed głupotą. W Londynie i jego okolicach takie celebracje odbywają się w kilku kościołach, ale ze względu na godzinę i dojazd pojechałem do oratorianów do Brompton. Z tamtejszymi oratorianami mam jeszcze jedno, oprócz Mszy trydenckiej i Newmana, miłe skojarzenie. Otóż tamtejszą parafianką była śp. Jennifer Paterson, która wraz z Clarissą Dickinson Wright prowadziła program kulinarny pt. Two fat ladies. Obie podróżowały po Anglii na pięknym motocyklu Triumph Thunderbird z boczną przyczepą, gotowały, rozmawiały o kuchni i o życiu. Paterson często wspominała o „ojczulkach”, którym także gotowała. Pochowali ją z wielką pompą i właśnie po „trydencku”.

---*---

I jeszcze coś. Na koniec nieszporów w anglikańskim Opactwie Westminsterskim jego dziekan udzielał błogosławieństwa. Nie bardzo wiedziałem jak się zachować. Niegdyś byłoby jasne, że w takiej sytuacji nigdy się nie znajdę – katolik po prostu nie wchodził do heretyckich świątyń. Dziś jednak miałem dylemat. Zwyciężyło poczucie, że mam gdzie i od kogo błogosławieństwo przyjąć, by nie musieć tutaj. Myślę jednak, że należało się zachować bardziej... cóż, ekumenicznie. W końcu poza mną i moim towarzyszem nikt nie wiedział, ze jesteśmy papistami, a byliśmy jednymi z nielicznych osób, dla których było to jednak wydarzenie religijne, a nie przedstawienie dla turystów, i może należało dać temu wyraz. 

Jakub Pytel