22.04.2015

Przemarsze i defilady redaktora Łajszczaka



Nadrabiam lekturę. W portalu Christianitas.org przeczytałem artykuł pióra red. Filipa Łajszczaka zatytułowany „Katyński Marsz Nocnych Wilków”. Nie sposób go nie skomentować. Red. Łajszczak używa sformułowań w rodzaju „uważa się” i „zdaniem wielu”, ale każda kolejna linijka, szczególnie ostatni akapit, upewniają czytelnika, że autor nie relacjonuje cudzych, ale prezentuje własne poglądy, a zastosowane wyrażenia wynikają z ostrożności człowieka – chyba mieszkańca stolicy – który wie, że stąpa po grząskim gruncie. Tak więc uważa on, że przejazd przez Polskę putinowskich Nocnych Wilków jest tak samo niestosowny jak była obecność na Pradze pomnika „czterech śpiących”, ale również jak organizowany od ośmiu lat Marsz Cieni, gdy w rocznicę zbrodni katyńskiej ulice Warszawy przemierzają członkowie grup rekonstrukcyjnych wcielający się w role wziętych do niewoli polskich oficerów i eskortujących ich funkcjonariuszy NKWD (szczególnie razi go obecność tych ostatnich). 

Podzielam odczucia autora tekstu i również uważam, że nasza skłonność do celebrowania narodowych katastrof niebezpiecznie balansuje na granicy tego, co jeszcze da się uznać za zdrowe. Szanuję wysiłki grup rekonstrukcyjnych, doceniam ich rolę w rozbudzaniu uczuć patriotycznych i zainteresowania historią, ale często ze zdziwieniem obserwuję z jakim zaangażowaniem i energią ich członkowie wcielają się w naszych najgorszych oprawców, co przywodzi mi na myśl prof. Zimbardo i jego Efekt Lucyfera (pomyśleć, że jeszcze trzydzieści lat temu podczas podwórkowych zabaw w wojnę największą trudnością było znalezienie chętnych do odgrywania „szkopów”; obecność rzekomo sojuszniczych „rusków” zwykle ograniczała się do jednej „Marusi”, która akurat nie miała towarzyszek do zabawy lalkami). 

Jednak nie podoba mi się uczynione przez red. Łajszczaka porównanie zbrodni katyńskiej do powstania warszawskiego i konkluzja, że ten zryw „był wart przynajmniej jakiejś części zapłaconej ceny”, a śmierć polskich oficerów w Katyniu, jako „bezwzględna katastrofa”, już nie. Autor w tym miejscu chciałby być red. Zychowiczem, ale tylko troszeczkę. A przecież takie porównanie łatwo można odwrócić: skoro dla podtrzymania ducha narodowego i jedności są nam potrzebne „moralne zwycięstwa”, to w czasach PRL to zadanie równie dobrze wypełniłby sam podstępny mord dokonany przez sowietów na kilkunastu tysiącach polskich oficerów – ta ofiara żołnierskiej krwi rzeczywiście jest „warta przynajmniej jakiejś części zapłaconej ceny” i naprawdę nie trzeba było jej przelicytowywać „bezwzględną katastrofą” powstania, w którym zginęło ponad 150 tys. cywilów.

Wracając jednak do Marszu Cieni. Pochód przez Warszawę polskich jeńców konwojowanych przez enkawudzistów może budzić niesmak, ale zaproponowana przez red. Łajszczaka alternatywa, czyli „rekonstrukcja” przemarszu bolszewików wziętych do niewoli w 1920 r. – „obszarpańców w budionówkach konwojowanych przez ułanów” – to istne wypędzanie diabła belzebubem. Niegdyś tego typu „defilady zwyciężonych” mające na celu upokorzenie jeńców i dlatego zakazane mocą III Konwencji Genewskiej organizowała Armia Czerwona, a dziś robią to różni czerpiący z niej wzór „separatyści”. Ostatnie, czego bym chciał, to oglądać w podobnej roli ludzi w mundurach Wojska Polskiego.

Jakub Pytel