Nadrabiam
lekturę. W portalu Christianitas.org
przeczytałem artykuł pióra red. Filipa Łajszczaka zatytułowany „Katyński
Marsz Nocnych Wilków”. Nie sposób go nie skomentować. Red. Łajszczak używa
sformułowań w rodzaju „uważa się” i „zdaniem wielu”, ale każda kolejna linijka,
szczególnie ostatni akapit, upewniają czytelnika, że autor nie relacjonuje
cudzych, ale prezentuje własne poglądy, a zastosowane wyrażenia wynikają z
ostrożności człowieka – chyba mieszkańca stolicy – który wie, że stąpa po
grząskim gruncie. Tak więc uważa on, że przejazd przez Polskę putinowskich
Nocnych Wilków jest tak samo niestosowny jak była obecność na Pradze pomnika
„czterech śpiących”, ale również jak organizowany od ośmiu lat Marsz Cieni, gdy
w rocznicę zbrodni katyńskiej ulice Warszawy przemierzają członkowie grup
rekonstrukcyjnych wcielający się w role wziętych do niewoli polskich oficerów i
eskortujących ich funkcjonariuszy NKWD (szczególnie razi go obecność tych
ostatnich).
Podzielam
odczucia autora tekstu i również uważam, że nasza skłonność do celebrowania
narodowych katastrof niebezpiecznie balansuje na granicy tego, co jeszcze da
się uznać za zdrowe. Szanuję wysiłki grup rekonstrukcyjnych, doceniam ich rolę
w rozbudzaniu uczuć patriotycznych i zainteresowania historią, ale często ze
zdziwieniem obserwuję z jakim zaangażowaniem i energią ich członkowie wcielają
się w naszych najgorszych oprawców, co przywodzi mi na myśl prof. Zimbardo i
jego Efekt Lucyfera (pomyśleć, że jeszcze trzydzieści lat temu podczas
podwórkowych zabaw w wojnę największą trudnością było znalezienie chętnych do
odgrywania „szkopów”; obecność rzekomo sojuszniczych „rusków” zwykle
ograniczała się do jednej „Marusi”, która akurat nie miała towarzyszek do
zabawy lalkami).
Jednak
nie podoba mi się uczynione przez red. Łajszczaka porównanie zbrodni katyńskiej
do powstania warszawskiego i konkluzja, że ten zryw „był wart przynajmniej
jakiejś części zapłaconej ceny”, a śmierć polskich oficerów w Katyniu, jako
„bezwzględna katastrofa”, już nie. Autor w tym miejscu chciałby być red.
Zychowiczem, ale tylko troszeczkę. A przecież takie porównanie łatwo można
odwrócić: skoro dla podtrzymania ducha narodowego i jedności są nam potrzebne
„moralne zwycięstwa”, to w czasach PRL to zadanie równie dobrze wypełniłby sam
podstępny mord dokonany przez sowietów na kilkunastu tysiącach polskich oficerów
– ta ofiara żołnierskiej krwi rzeczywiście jest „warta przynajmniej jakiejś
części zapłaconej ceny” i naprawdę nie trzeba było jej przelicytowywać
„bezwzględną katastrofą” powstania, w którym zginęło ponad 150 tys. cywilów.
Wracając
jednak do Marszu Cieni. Pochód przez Warszawę polskich jeńców konwojowanych
przez enkawudzistów może budzić niesmak, ale zaproponowana przez red.
Łajszczaka alternatywa, czyli „rekonstrukcja” przemarszu bolszewików wziętych
do niewoli w 1920 r. – „obszarpańców w budionówkach konwojowanych przez ułanów”
– to istne wypędzanie diabła belzebubem. Niegdyś tego typu „defilady
zwyciężonych” mające na celu upokorzenie jeńców i dlatego zakazane mocą III
Konwencji Genewskiej organizowała Armia Czerwona, a dziś robią to różni czerpiący
z niej wzór „separatyści”. Ostatnie, czego bym chciał, to oglądać w podobnej
roli ludzi w mundurach Wojska Polskiego.
Jakub
Pytel