31.03.2013

Urbi et Orbi. Ale bardziej Urbi.



Tegoroczne wielkanocne papieskie błogosławieństwo Urbi et Orbi przypomniało mi – skojarzenia to moje przekleństwo, niech mi Bóg wybaczy – scenę z filmu Jabberwocky, jednej z produkcji grupy Monty Pythona. Oto pewien rycerz wyrusza do walki ze smokiem, na miejskim rynku żegna go król i zgromadzony lud. Monarcha przemawia i prosi Kościół o udzielenie śmiałkowi błogosławieństwa. Atmosfera staje się pompatyczno-bombastyczna: odzywają się fanfary, mnisi rozpychają tłum, słychać łacińskie śpiewy, turyferariusze wymachują kadzielnicami, ceroferariusze niosą lichtarze, a pod baldachimem idzie bogato odziany biskup. Procesja dociera do podium, biskup staje w otoczeniu akolitów trzymających naczynie z wodą i puryfikaterz, dostojnie zamacza zdobną pierścieniami dłoń i wznosi ją do błogosławieństwa. Tłum zamiera w milczeniu. Tymczasem hierarcha jednym palcem wypstrykuje kilka kropel wody i odchodzi. Rozczarowany król pyta: „To wszystko?!”. Na co biskup, jakby znudzony czy zdziwiony, odpowiada: „Owszem”.

Dziś na Placu Św. Piotra było podobnie. Wszyscy robili wszystko, by papieskie błogosławieństwo miało uroczysta oprawę: Szwajcarzy wypinali wypolerowane stalowe napierśniki, włoscy gwardziści, których mundury są bardziej zdobne niż mundury brytyjskich marszałków defilowali w szyku zwartym, orkiestry wojskowe grały hymny, marsze i sygnały, trębacze dęli fanfary, lud wiwatował, kwiaty się sypały… Tymczasem papież wyszedł na balkon błogosławieństw w swojej cienkiej jak koszula nocna białej sutannie, spod której prześwitywały czarne portki i z pasem nisko opinającym brzuch. W związku z błogosławieństwem znów zakładał i zdejmował stułę, która chyba jest za mało skromna, by nadawała się do noszenia przez tak pokornego duchownego dłużej niż przez dwie minuty (albo odpruto z niej wyhaftowany poniżej kołnierzyka krzyż, albo papież już zarzucił zwyczaj jego całowania). Błogosławiąc stał za pulpitem, nie śpiewał, lecz recytował. Gdy skończył, pulpit odstawiono i sobie poszedł. Co kraj to obyczaj, ale w Argentynie chyba nie odróżnia się skromności od dziadostwa.

Prawda moim przyjacielem nie Plato. A skoro tak, to muszę przyznać, że pierwsza część papieskiego orędzia – ta, w której Ojciec Święty mówił o tajemnicy Zmartwychwstania – była bardzo poruszająca. Niestety, druga, w której wzywał do zachowania pokoju, była… niekompletna? Z ust duchowego przywódcy większości chrześcijan świat dowiedział się, że „w Iraku panuje przemoc”, ale nie dowiedział się kto jest sprawcą, a kto ofiarą; dowiedział się, że Mali jest zdestabilizowane, ale nie dowiedział się za czyją sprawą; dowiedział się, że „w Nigerii nie ustają zamachy poważnie zagrażające życiu wielu niewinnych ludzi, i niemało osób, w tym dzieci, jest przetrzymywanych jako zakładnicy przez grupy terrorystyczne”, ale nie dowiedział się kim są ci niewinni ludzie, a kim ich prześladowcy. Rzeczywiście, nie sposób jednego dnia myć i całować stóp wyznawców Mahometa, a drugiego oskarżać ich o zbrodnie.

Papież Franciszek porzucił również zwyczaj ogłaszania światu Zmartwychwstania w różnych językach – zwyczaj, który obecnie bardziej już przypominał składanie życzeń świątecznych. I dobrze. Warto było zakończyć ten cyrk zmuszający Ojca Świętego do prób posługiwania się językiem fińskim, malgaskim, ujgurskim, japońskim, słoweńskim… Problem w tym, że był to jeden z coraz mniej licznych elementów podkreślających fakt, że papież będąc Biskupem Rzymu jest również głową Kościoła Powszechnego i przez to dzisiejsza uroczystość była jakby trochę bardziej urbi niż orbi. A przecież można było ogłosić światu Zmartwychwstanie w językach liturgicznych: łacińskim, greckim, starocerkiewnym, syriackim, koptyjskim, może hebrajskim… Wówczas świat zostałby pozdrowiony, a żaden Samoańczyk – z całym szacunkiem dla mieszkańców Polinezji – nie mógłby mieć pretensji, że papież użył angielszczyzny czy hiszpańszczyzny, a samoańszczyzny nie. 

Wszystko to jednak nic niczym były starania papieża Benedykta, by powtórnie nasycić papieskie ceremonie symbolami, i niczym są starania papieża Franciszka, by je z symboliki odrzeć. Lud takich niuansów zdaje się nie dostrzegać. Moja stryjeczna babka zapytana o wrażenie z dzisiejszego błogosławieństwa powiedziała tylko: A co? Przecież wszystko było jak zawsze

Jacques Blutoir