30.12.2011

O orędziu Elżbiety II (jeszcze dwa słowa), o bóstwie Chrystusa Pana i Bractwie św. Piusa X

Raz jeszcze przyjrzałem się orędziu Elżbiety II. Nadal jestem pełen uznania. Tym bardziej, że - umknęło to wczoraj mej uwadze - religijny fragment wystąpienia królowej zilustrowany został obrazem uczniów katolickiej szkoły św. Józefa wystawiających jasełka, o czym informował stosowny podpis (całe orędzie można obejrzeć tutaj). Interesujące. Skoro królowa nie mogąc mówić wprost, komunikuje się z poddanymi za pomocą drobnych, acz znaczących gestów, to był to wyraz uznania dla katolików. Trudno tu o inną interpretację.

Muszę jednak zauważyć, że ów chwalony przeze mnie i kończący królewską mowę mocny chrześcijański akcent, był bardzo protestancki. Chrystus nazywany jest przez głowę Kościoła Anglii Zbawicielem, Zbawcą, Panem, tym, w którym objawiła się miłość Boga, ale w żadnym momencie nie został nazwany wprost Bogiem.

Przypomniało mi to fragment kazania bł. Jana H. Newmana, zatytułowanego Chwała należna Maryi (opublikowanego zresztą w ostatnim, grudniowym numerze "Zawsze wierni"), w którym sławny konwertyta tak pisze o pojmowaniu bóstwa Jezusa Chrystusa przez protestantów:

Zwykli protestanci rzadko tak naprawdę pojmują naukę o Bogu i człowieku w jednej osobie. O Bóstwie Chrystusa wypowiadają się w nierzeczywisty i mglisty sposób. A jeżeli przyjrzycie się dokładnie, jak je faktycznie rozumieją, zobaczycie, że bardzo niechętnie podpiszą się pod jakąkolwiek formułą, która w pełni odzwierciedli dogmat katolicki. Natychmiast powiedzą wam, że nie należy badać tego zagadnienia, gdyż nie sposób go zbadać bez popadania w techniczne subtelności.

Następnie, komentując Ewangelie, nie będą po prostu i konsekwentnie mówić o Chrystusie jako Bogu, lecz że jak gdyby składał się z Boga i człowieka; że był trochę jednym, trochę drugim, albo czymś pomiędzy jednym a drugim, albo człowiekiem, w którym w szczególny sposób zamieszkała Boskość. Niekiedy posuną się nawet do tego, że zaprzeczą, iż Chrystus w niebie był Synem Bożym – powiedzą, że stał się Synem dopiero w momencie poczęcia z Ducha Świętego. I zgorszą się, i będą uważać owo zgorszenie za objaw pobożności i zdrowego rozsądku, gdy usłyszą, jak o tym Człowieku mówi się po prostu i jasno, że jest Bogiem.

Nie mogą znieść, gdy mówi się – chyba że ma to być przenośnia lub tylko pewien sposób wyrażania się – że Bóg miał ludzkie ciało lub że Bóg znosił cierpienie. Myślą, że „odkupienie” oraz „uświęcenie w Duchu”, jak to nazywają, stanowi sumę i istotę Ewangelii i unikają jakichkolwiek wyrażeń dogmatycznych, które wykraczałyby poza nie. Taki, jak sądzę, jest zwyczajny charakter współczesnych protestanckich wyobrażeń na temat Bóstwa Chrystusa, zarówno – za wyjątkiem jakiejś małej grupy – we Wspólnocie Anglikańskiej, jak i wśród innych wyznań protestanckich.


A skoro poruszyłem temat boskości Chrystusa Pana, to nie mogę nie zauważyć, że i dla katolików stanowi ona pewien problem. Oczywiście nie, gdy idzie o teologię - tutaj rzecz została znakomicie ujęta w dogmat -, lecz gdy idzie o niedostrzeganie, czy wręcz odrzucanie logicznych, praktycznych konsekwencji tej nauki. Problemu tego dotyka w swoim Liście do Przyjaciół i Dobroczyńców bp B. Fellay, przełożony generalny FSSPX, upatrując w tym jednej z przyczyn obecnego kryzysu w Kościele i trudności w osiągnięciu porozumienia między Rzymem a piusowcami.

I tak zacząłem od Elżbiety II, zahaczyłem o kardynała Newmana i problem boskości Dziecięcia z Betlejem, i zakończyłem na bp. Fellayu. Hmmm... Strumień świadomości jak u Virginii Woolf. Obym nie skończył w rzece.