26.05.2011

"Mateczka" i jej mankietnicy (cz. I)



(Tekst ukazał się drukiem w miesięczniku Zawsze Wierni, w numerze 11/2010).

"Mateczka powiedziała do mnie, że była obecna przy stwarzaniu świata i że urządzała świat. Mówiła, że te słowa Pisma św.: ‹Pan mnie posiadł na początku dróg swoich… Z nim byłam wszystko urządzając…› — do niej się odnoszą" («Brewiarzyk mariawicki», Felicjanów 1967, s. 546).

W dyskusjach o stanie wiary Polaków, zarówno obecnie, jak i na przestrzeni wieków, nierzadko można usłyszeć opinię — wypowiadaną nie tylko przez otwartych wrogów Kościoła, ale także przez jego członków — że dowodem na słabość polskiego katolicyzmu (oprócz wyświechtanego argumentu z ludowej pobożności i szczególnej czci oddawanej Matce Bożej) jest to, że nad Wisłą nie powstała żadna znacząca i „oryginalnie polska” myśl teologiczna. I rzeczywiście, można by nad tym boleć, gdyby ów żal najczęściej nie dotyczył okoliczności, że Polska nie stała się rozsadnikiem żadnej „interesującej herezji”. Miłośnicy podobnych zjawisk muszą się zadowolić ludowym i pseudomistycznym mariawityzmem, który z ruchu mającego odnowić katolicką pobożność i katolickie kapłaństwo stał się sektą wypaczającą istotę kapłaństwa. Za pocieszenie musi zaś starczyć im fakt, że jego założycielka, nasza rodaczka, Feliksa Kozłowska, niemal deifikowana przez swych zwolenników, była pierwszą kobietą ekskomunikowaną z imienia w dziejach Kościoła katolickiego.

s. Maria Feliksa Kozłowska
W powszechnej świadomości mariawityzm zapisał się dzięki wydarzeniom z przełomu lat 20. i 30. XX wieku. Jego biskupi zaczęli wówczas udzielać kobietom „święceń” prezbiteratu i episkopatu, błogosławić małżeństwa pomiędzy księżmi a zakonnicami, pochwalać — choć jak się wydaje tylko w teorii — poligamię. Najbardziej sławetne okazały się tzw. procesy mariawickie, gdy głowa sekty, Jan Maria Michał Kowalski, uczeń i następca „Mateczki”, wielokrotnie stawał przed sądem z oskarżenia o obrazę moralności i czyny lubieżne. Większość kompromitujących wydarzeń miała miejsce już po śmierci założycielki mariawityzmu, za rządów ks. Kowalskiego. Odsunięcie go od władzy w 1935 r. i odwołanie części jego „reform” dało sposobność apologetom sekty — także katolickim „ekumenistom” — do forsowania twierdzeń o rzekomej ortodoksyjności „oryginalnego” mariawityzmu.

Czy jednak ten pierwotny mariawityzm istotnie był tak czysty i szlachetny, jak chcieliby jego obrońcy?

Feliksa i bł. Honorat

Herezja mariawicka wzięła swój początek od Feliksy Kozłowskiej, która urodziła się maju 1862 r. w Wielicznej koło Węgrowa na Podlasiu i jeszcze jako niemowlę została półsierotą[1] — jej ojciec zginął w powstaniu styczniowym. Dziesięcioletnia Feliksa przeniosła się wraz z matką do Warszawy, gdzie rozpoczęła naukę w gimnazjum i odkryła powołanie do życia zakonnego.

Realizacja tego wezwania nie była jednak łatwa. Kościół katolicki był wówczas obiektem popowstaniowych represji rządu carskiego, w wyniku których kasacie uległy pozostałe jeszcze na terenie Królestwa Kongresowego zakony i zgromadzenia zakonne oraz katolickie instytucje charytatywne. Kontakty biskupów ze Stolicą Apostolską usiłowano poddać ścisłej kontroli Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a jedyną uczelnią teologiczną dostępną polskiemu duchowieństwu była Akademia Duchowna w Petersburgu. Na skutek wrogich działań zaborcy Kościół podupadał zarówno ekonomicznie, jak intelektualnie, a w wielu przypadkach — co najbardziej bolesne — także moralnie. Nie zabrakło jednak duchownych, którzy chcieli przeciwdziałać pogłębiającemu się kryzysowi, widząc w nim szansę odnowy katolicyzmu. Jednym z nich był twórca wielu ukrytych zgromadzeń zakonnych, kapucyn, ojciec Honorat Koźmiński[2], który obecnie odbiera w Kościele cześć jako błogosławiony.

Spowiednik skierował młodą Feliksę właśnie do o. Koźmińskiego, który po okresie próby polecił jej wstąpienie do bezhabitowego Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek od Cierpiących, opiekującego się starcami i chorymi w Warszawskim Domu Schronienia (który później przyjął nazwę „Przytulisko”). Młoda zakonnica, nosząca odtąd imię zakonne Franciszki, sama nie była najlepszego zdrowia i po upływie dwóch lat o. Honorat zlecił jej inne posługi, niewymagające tak ciężkiej pracy, w tym również funkcję wizytatorki założonych przez niego zgromadzeń. I właśnie z tą misją Franciszka przybyła w 1886 r. do Płocka, gdzie po kilku miesiącach, za zgodą o. Honorata, wraz z pięcioma innymi siostrami założyła Zgromadzenie Sióstr Ubogich od św. Matki Klary. Zakonnice oprócz trzech tradycyjnych ślubów ubóstwa, czystości i posłuszeństwa składały dodatkowy, czwarty, dotyczący uczestnictwa w nieustającej adoracji Najświętszego Sakramentu jako wynagrodzenia za zniewagi wyrządzane Panu Bogu w Eucharystii.

Siostry, podobnie jak w innych honorackich zgromadzeniach, żyły w ukryciu, działając pod szyldem „pracowni robót kościelnych” zajmującej się wyrobem paramentów. Podstawą ich duchowości był kult Najświętszego Sakramentu, a głównym zajęciem — czynienie dzieł miłosierdzia. Zgromadzenie Kozłowskiej nie wyróżniało się więc szczególnie na tle innych ruchów odrodzeniowych polskiego katolicyzmu końca XIX wieku. Niebawem miało się to zmienić, bowiem jego założycielka, jak twierdziła, otrzymała od Boga objawienie i misję.

Mariae vita imitans

„Stało się to w dniu 2 sierpnia 1893 r. w Płocku w kościele rzymskokatolickiego seminarium duchownego, przed ołtarzem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy — pisze Kozłowska w swym Dziele Wielkiego Miłosierdzia[3] — (…) Po wysłuchaniu Mszy św. i przyjęciu Komunii św. nagle zostałam oderwana od zmysłów i stawiona przed Majestatem Bożym. Niepojęta światłość ogarnęła moją duszę i miałam wtedy ukazane: ogólne zepsucie świata i ostateczne czasy, potem rozwolnienie obyczajów w duchowieństwie i grzechy, jakich się dopuszczają kapłani. Widziałam Sprawiedliwość Boską wymierzoną na ukaranie świata i Miłosierdzie dające ginącemu światu, jako ostatni ratunek, cześć Przenajświętszego Sakramentu i pomoc Maryi. Po chwili milczenia przemówił Pan: «Środkiem szerzenia tej czci, chcę aby powstało zgromadzenie kapłanów pod nazwą Mariawitów. Hasło ich: Wszystko na większą chwałę Bożą i cześć Przenajświętszej Panny Maryi. Zostawać będą pod opieką Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, bo jako są nieustanne wysiłki przeciwko Bogu i Kościołowi, tak jest potrzebna nieustająca pomoc Maryi»”.

Franciszka ochoczo zabrała się za realizację misji powierzonej jej w „objawieniu”, tworząc stowarzyszenie kapłańskie i nadając mu nazwę mariawitów, co miało pochodzić od słów: „Mariae vita (imitans) — życie Maryi (naśladujący)”. Kapłani ci, pod kierownictwem Kozłowskiej, w szczególny sposób mieli szerzyć kult Matki Bożej Nieustającej Pomocy. W pierwszej dekadzie po ogłoszeniu Dzieła… Katolicki Związek Mariawitów liczył 20 księży, z których pierwszym był ks. Felicjan (Maria Franciszek) Strumiłło, wykładowca płockiego seminarium duchownego i spowiednik Kozłowskiej[4]. W 1895 r. dołączyli do nich kolejni, wśród których znaleźli się późniejsi schizmatyccy biskupi: Leon (Maria Andrzej) Gołębiowski, Roman (Maria Jakub) Próchniewski i Jan (Maria Michał) Kowalski.

Kapłani należący do związku pozostawali przy swoich dotychczasowych posługach, lecz byli zobowiązani do wypełniania nakazów płynących z reguły zakonnej: żyli w prostocie i ubóstwie, nie wolno było im żądać opłat za posługi duchowne[5], ale mieli przyjmować to, co dobrowolnie ofiarują wierni, zachowywali wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych i, bodaj jako symbol nieuchylania się od trudów pracy fizycznej, zamiast białych nosili czarne mankiety (co spowodowało, że później nazywano ich mankietnikami). Równolegle z prowadzeniem duszpasterstwa podejmowali inicjatywy, które zapewniły im dużą popularność wśród proletariatu: zakładali kasy pożyczkowe i warsztaty produkcyjne oraz tworzyli spółdzielnie robotnicze.

Niemal do końca wieku mariawici działali w ukryciu, lecz mimo to wyróżniali się wśród ogółu duchowieństwa. W 1898 r. Katolicki Związek Mariawitów zaczął działać w sposób jawny. Wydawałoby się, że — przez wzgląd na wzniosłe cele, jakim się poświęcili mariawici — zyska powszechną akceptację, szczególnie wśród hierarchii. Stało się jednak inaczej, gdyż ujawnienie działalności było dla tlących się w mariawityzmie patologii niczym swobodny dopływ tlenu.

Roma locuta…

Już po trzech latach jawnej działalności należących do związku księży odsunięto od wygłaszania rekolekcji w warszawskim seminarium, a sam bł. Honorat Koźmiński odmówił założycielce ich zgromadzenia spowiedzi, co tłumaczył generałowi zakonu w jednym z listów, nazywając ją „hipokrytką i oszustką” i pisząc o szerzącym się kulcie Kozłowskiej wśród jej zwolenników. Jednym z najbardziej osobliwych przejawów tego kultu były wówczas publiczne spowiedzi kapłanów mariawickich, w których „Mateczka” — bo tak zaczęli nazywać Kozłowską jej zwolennicy — uczestniczyła. Nie tylko bł. Honorat, ale i część mariawitów dostrzegła ten problem. Szybko doszło do pierwszego rozłamu, gdy część księży wycofała się ze związku w proteście przeciwko szerzeniu kultu Kozłowskiej[6].

W 1902 r. „Mateczka” opracowała szczegółowe przepisy, na mocy których miało działać zgromadzenie mariawitów, powołała trzy prowincje według diecezji (działalność mariawitów ograniczała się wówczas do archidiecezji warszawskiej oraz diecezji płockiej i lubelskiej) i samodzielnie mianowała ich prowincjałów, którzy przygotowali do zaprezentowania biskupom teksty objawień Kozłowskiej oraz krótki rys historii zgromadzenia. Miał to być pierwszy krok na drodze do uzyskania zatwierdzenia przez władze duchowne. Biskup Franciszek Jaczewski z Lublina i arcybiskup warszawski Wincenty Popiel¬ Chościak nie przyjęli pism, także dlatego, by nie narażać swych owczarni na ewentualne represje policyjne z powodu kontaktów biskupa z tajnymi, bo zdelegalizowanymi w Królestwie instytucjami zakonnymi. Ale biskup płocki Jerzy Szembek, zaniepokojony rozwojem ruchu, który dopuszczał się kolportowania wydanej wówczas encykliki Leona XIII Mirae caritatis o kulcie eucharystycznym, przedstawiając ją jako dokument popierający ich religijne zwyczaje i pobożność, pisma przyjął i zarządził w tej sprawie tajny proces kanoniczny. Przesłuchano tedy płockiego prowincjała mariawitów i odebrano przysięgę milczenia od Kozłowskiej. Całość dokumentacji przetłumaczono na język łaciński i odesłano do Najwyższej Świętej Kongregacji Rzymskiej i Powszechnej Inkwizycji[7].

Trzy miesiące później, w lipcu 1903 r., „Mateczka”, jedna z jej sióstr i szesnastu kapłanów, idąc rzekomo za radą samego Chrystusa i obawiając się niechęci polskich biskupów, udali się do Rzymu, by bez ich pośrednictwa przedstawić sprawę mariawicką papieżowi. Gdy przybyli do Wiecznego Miasta, Stolica Święta wakowała po śmierci Leona XIII. Przyszło im czekać na wybór kolejnego papieża — 4 sierpnia został nim Józef Sarto, który przybrał imię Piusa X.

13 sierpnia delegacja uzyskała audiencję u nowo wybranego papieża, któremu przedstawiła stosowną petycję i od którego otrzymała błogosławieństwo. Delegacji przewodniczył ks. Jan (M. Michał) Kowalski, którego w trakcie pobytu w Rzymie, zgodnie z sugestią „Mateczki”, obecni tam kapłani wybrali ministrem generalnym zgromadzenia i wraz z Kozłowską złożyli przed nim śluby posłuszeństwa. To właśnie o tym swoim uczniu „Mateczka” miała usłyszeć w jednym z „objawień”: „Zlej na niego wszelką władzę, Ja sam kierować nim będę. Jak św. Michał walczył w obronie Boga, tak on będzie walczył w obronie tego Dzieła”. Słowa te staną się podstawowym argumentem na poparcie dążeń ks. Kowalskiego do skupienia władzy w swym ręku — i jednocześnie zarzewiem kolejnego rozłamu.

Po powrocie delegatów do Polski nastąpiła gruntowna reorganizacja ruchu. Kozłowska powołała do życia Związek Katolicki Nieustającej Adoracji Ubłagania, mający franciszkański, ściśle zakonny charakter, a księża mariawiccy, nie licząc się już z opinią biskupów w przekonaniu, że papież Pius X udzieli im poparcia, rozpoczęli agitację na niespotykaną dotąd skalę. Z początku hierarchia nie reagowała, ale gdy mariawici publicznie już szerzyli kult Kozłowskiej, biskupi zaczęli na gorliwców nakładać suspensy, a innych przenosić na prowincję (co okazało się nieroztropne, bo przyczyniło się do rozprzestrzeniania błędnych nauk). Kler mariawicki buntował się, a w swym nieposłuszeństwie znalazł oparcie w wiernych — całe parafie, z nadzieją uzyskania pozytywnego wyroku z Rzymu, zaczęły wypowiadać posłuszeństwo ordynariuszom.

Mariawitów spotkało jednak bolesne rozczarowanie. 4 września 1904 r. Kongregacja Inkwizycji wydała dekret, w którym objawienia Kozłowskiej uznawano za nieprawdziwe, a zgromadzeniu nakazywano rozwiązanie. Kongregacja rzeczywiście nie zarzucała mariawitom herezji (co później będą często powtarzać w swej obronie) — nie musiała tego jednak czynić, skoro uznała za fałszywy fundament, na którym zbudowano całą organizację.

„Mateczka” się jedna

9 stycznia 1905 r. wezwanej do Płocka przez biskupa Wnukowskiego, następcy Szembeka, Franciszce Kozłowskiej odczytano dekret Kongregacji Inkwizycji. Wykonanie jego zapisów i tymczasowy zarząd nad Zgromadzeniem Sióstr Mariawitek zlecono ks. Antoniemu Nowowiejskiemu, rektorowi płockiego seminarium[8]. Dwa dni później ks. Nowowiejski odebrał od Kozłowskiej trydenckie wyznanie wiary i przedłożył do podpisania deklarację, której treść obrazuje skalę obaw, jakie wywoływała jej działalność i przemożny wpływ, który wywierała na swoich podwładnych[9]:

„Ja, niżej podpisana Felicja Franciszka Kozłowska, zgodnie z wolą Św. Oficjum, zobowiązuję się niniejszym, przed delegatem Najprzewielebniejszego Biskupa Płockiego: 1° zdać sprawę z dotychczasowego swego przełożeństwa; 2° oddać im wszystkie moje pisma duchowne i ich kopie, jeżeli takowe posiadam; 3° zrzec się wszelkiego przełożeństwa nad kapłanami i nad stowarzyszonymi niewiastami; 4° od niewiast stowarzyszonych zupełnie się odsunąć; 5° z kongregacją Mariawitów żadnego nigdy nie mieć związku ani osobistego, ani piśmiennego; 6° nigdy i nigdzie nie wdawać się w sprawy duchownego kierownictwa czy to kapłanów, czy innych duchownych, czy niewiast; 7° uznać moje dotychczasowe widzenia za naturalne urojenia i marzenia; 8° spowiadać się odtąd przed kapłanem przez biskupa mego za spowiednika mi wskazanym.
Wszystkie te osiem warunków obiecuję szczerze teraz spełnić, wiedząc, że inaczej obrażałabym Boga i narażałabym się na kary kościelne, i na dowód tego deklarację tę podpisuję, pierwej złożywszy wyznanie wiary trydenckie”[10].

Felicja Kozłowska oświadczenie podpisała bez szemrania, choć musiało być dla niej jasne, że uznaje w ten sposób swe „objawienia” za urojone, a więc i całą sprawę mariawicką za rzecz nie mającą — jak dotąd utrzymywała — jakiejś nadprzyrodzonej sankcji. Wydaje się więc, że Kozłowska w obliczu woli papieża stanęła w prawdzie, a jej skrucha, choć nie okazała się trwała, mogła być szczera, bowiem zgodnie z poleceniem zamieszkała ze swoją matką, z dala od dotychczasowych sióstr.

Korowody

Lecz mariawici tylko formalnie poddali się dekretowi i nie myśleli składać broni. Gdy biskup Wnukowski wydał dekret cofający mariawitom misję kanoniczną, odsuwając ich tym samym od wszelkiej posługi duchownej, rozpoczęli szeroko zakrojoną akcję zbierania dowodów na niemoralność kleru katolickiego w Królestwie (co nie było zadaniem zbyt trudnym), chcąc przedstawić je Stolicy Świętej. Do Rzymu udał się wysłannik mariawitów, ks. Paweł Skolimowski, by próbować przekonywać papieża do zmiany decyzji. Skolimowski wrócił jedynie z obietnicą tego, że „papież wyda swój osobisty sąd w sprawie”.

To wystarczyło, by mariawici zignorowali wydaną 19 września przez arcybiskupa Popiela odezwę, w której obiecał cofnąć suspensy i inne kary pod warunkiem faktycznego podporządkowania się przez nich hierarchii. Cieszący się poparciem kilkudziesięciu tysięcy wiernych kapłani nie skorzystali z danej im szansy pojednania. Nadal, przeświadczeni o prawdziwości objawień „Mateczki”, liczyli na zmianę decyzji papieża, wysyłając do Rzymu nawet delegację ludu mariawickiego, która — czyniąc zadość protokołowi i występując w wypożyczonych frakach — 12 czerwca 1905 r. złożyła u stóp Ojca Świętego stosowną petycję. Pół roku później, w grudniu, wbrew zakazowi zawartemu w dekrecie Świętej Inkwizycji duchowni mariawiccy spotkali się w Radzyminie, by uzgodnić sposób dalszego postępowania. W styczniu postanowili oficjalnie wypowiedzieć posłuszeństwo biskupom i zaapelowali o to samo do wiernych.

Gdy w lutym do Rzymu przybyli księża Kowalski i Gołębiewski, w wielu miejscach w kraju trwały zamieszki spowodowane konfliktami o świątynie pomiędzy katolickimi a mariawickimi wiernymi. Musiała interweniować policja, a niekiedy rosyjskie wojsko. 8 lutego Kowalski i Próchniewski przekazali Kongregacji Świętej Inkwizycji, a za jej pośrednictwem także Ojcu Świętemu wiadomość o wypowiedzeniu posłuszeństwa biskupom, oskarżając ich o prześladowania mariawitów za szerzenie kultu Najświętszego Sakramentu (!) i zażądali od papieża „uznania posłannictwa Marii Franciszki”, a więc także jej najwyższej świętości, równej godności Matki Bożej.

Żądania Kowalskiego i Próchniewskiego uznano na Watykanie za niedorzeczność i zuchwalstwo względem Ojca Świętego i domagano się ich odwołania. Mariawici równie dobrze mogli — jak napisze później komentator „Tygodnika Ilustrowanego” — domagać się kanonizacji osiołka, na którym Maryja z Józefem uciekli do Egiptu! Odmówiwszy, napisali jedynie list, w którym poprosili Ojca Świętego o wybaczenie, jeśli „jakim słowem w pierwszym liście uchybili jego godności i osobie”, a następnie przesłali memoriał opisujący przypadki niemoralności polskiego kleru z prośbą — tym razem prośbą, a nie żądaniem! — by zdjął suspensę z kleru mariawickiego. Nie dziwi więc, że audiencja u Piusa X była bardzo krótka i ograniczyła się do skarcenia obu delegatów i nakazania zaprzysiężenia posłuszeństwa, co obaj oczywiście uczynili. Zastanawiająca jest łatwość, z jaką mariawici podpisywali deklaracje prawowierności i przysięgali posłuszeństwo — nie byli przecież ludźmi słabych charakterów. Rozwój wydarzeń świadczy, jak szczere były ich oświadczenia.

Nikt chyba nie mógł już mieć wątpliwości, jak sprawa potoczy się dalej. O ile dotąd Inkwizycja otrzymywała doniesienia o mariawickich nadużyciach z rąk polskich biskupów, którzy przecież oskarżani o tolerowanie niemoralności kleru byli stroną konfliktu, o tyle w lutym 1905 r. sami mariawici przedstawili w Rzymie dowody na swą nieprawowierność, nazywanie bowiem Kozłowskiej „Małżonką Barankową… podobną w świętości Matce Najświętszej” w kanonach ortodoksji doprawdy się nie mieściło. Dobrze jednak, że Rzym uzyskał ten dowód — niezależnie od tego, czy postępowanie ks. Kowalskiego było aktem sekciarskiej głupoty, czy szczerości względem Ojca Świętego.

Tribus circiter i ekskomunika

Po powrocie z Rzymu świadomy sytuacji ks. Kowalski rozpoczął przygotowania do stworzenia osobnej organizacji kościelnej. W obliczu zdecydowanej postawy władz carskich, chcących zachowania porządku, apelowano o zaprzestanie walk z katolikami o świątynie i skupienie się raczej na zabezpieczeniu potrzeb wspólnot mariawickich, a także zaczęto w nieskrępowany już sposób dyskutować nad kwestiami doktrynalnymi.
5 kwietnia 1906 r. Ojciec Święty Pius X wydał encyklikę Tribus circiter, w której zarzucał mariawitom łamanie dekretu z 1904 r., krzewienie „nienależytych praktyk” i obłudne postępowanie względem władz kościelnych. Nie była to wszakże jeszcze ekskomunika i mariawici nadal pozostawali w Kościele.

Odpowiedź na encyklikę nastąpiła 13 kwietnia w „Sobótce”, piśmie dekanatu łęczyckiego, gdzie mariawici ogłosili, iż „wierzą: 1° W to wszystko, co Kościół katolicki naucza; 2° Że Pan Bóg uczynił Maryę Franciszkę z domu Kozłowską najświętszą i dał jej te łaski, jakie dał Najświętszej Maryi Pannie, Matce Bożej; 3° Że w ręku św. Maryi Franciszki jest miłosierdzie dla całego świata i nikt bez jej pomocy i pośrednictwa miłosierdzia nie dostąpi”[11].

Pius X wstrzymywał się jeszcze osiem miesięcy i ostatniego dnia 1906 r. Piotr Palombelli, notariusz Świętej Inkwizycji, podpisał na papieskie polecenie dekret imiennie ekskomunikujący zarówno Kowalskiego, jak i Kozłowską, a wszystkich ich zwolenników wzywał do zerwania związków z nimi i powrotu do Kościoła, wyznaczając na to termin 20 dni. 20 stycznia 1907 r. sekta mariawicka bezdyskusyjnie znalazła się poza Kościołem.

Koniec części I.


Interesujące cytaty:

„Złudnymi pozorami są zaślepieni...”
Fragmenty encykliki papieża św. Piusa X Tribus circiter rozwiązującej stowarzyszenie „kapłanów mariawitów” (5 kwietnia 1906 r.)

Około trzech lat temu Stolica Apostolska powzięła wiadomość, że pewna liczba kapłanów w Waszych diecezjach, z młodego głównie kleru, utworzyła jakieś niby zakonne stowarzyszenie pod nazwą Mariawitów, czyli kapłanów mistyków, bez żadnego na to zezwolenia ze strony prawych pasterzy. Okazało się, że członkowie tego gromadzenia zaczęli z wolna zbaczać z prostej drogi, wyłamywać się spod posłuszeństwa należnego Biskupom, „których Bóg postawił, aby rządzili Kościół Boży”, i uwodzi się własnymi wymysłami. Nie zawahali się bowiem całkowicie oddać i na skinienie by posłusznymi pewnej kobiecie, jako mistrzyni pobożności i sumienia, głosząc, że ona jest pełna świętości, łaskami niebieskimi w cudowny sposób wyposażona, wiele rzeczy wie z objawienia Bożego i dana została przez Boga na to, aby w tych ostatecznych czasach zbawić świat bliski już zagłady.

(…)Dlatego też, w porozumieniu się z Czcigodnymi Braćmi Naszymi Świętego Kościoła Rzymskiego Kardynałami, Członkami Oficjum Św., poleciliśmy wydać, jak Wam wiadomo, w dniu 4 września 1904 r. dekret o skasowaniu owego stowarzyszenia kapłanów i zupełnym przerwaniu wszelkich z pomienioną niewiastą stosunków (…). Atoli kapłani owi, choć piśmiennie zaświadczyli swą względem Biskupów uległość, choć do pewnego stopnia, jak sami twierdzą, łączność swą z tą niewiastą zerwali, jednakowoż od swych usiłowań nie odstąpili i potępionego stowarzyszenia swego szczerze się nie wyrzekli.

(…)Nie dość na tym. Przed kilku tygodniami przybyli do Rzymu dwaj z tych kapłanów: jeden Roman Próchniewski, drugi Jan Kowalski, którego wszyscy członkowie zgromadzenia uważają za swego przełożonego, a to na mocy jakiejś delegacji ze strony wzmiankowanej kobiety. Ci obaj w prośbie napisanej, jak mówili z wyraźnego polecenia Pana Naszego Jezusa Chrystusa, zażądali aby Naczelny Zwierzchnik Kościoła, lub w jego imieniu Kongregacja Św. Oficjum, wydała dokument tej treści: „Maria Franciszka (tj. niewiasta, o której tylokrotnie jest mowa), obdarzona przez Boga najwyższym stopniem świętości, jest matką miłosierdzia dla wszystkich ludzi od Boga do zbawienia powołanych i wybranych w tych ostatecznych świata czasach; wszystkim zaś kapłanom Mariawitom polecił Pan Bóg, aby cześć Najświętszego Sakramentu i Matki Boskiej Nieustającej Pomocy po całym świecie szerzyli bez jakichkolwiek ograniczeń ze strony czy to prawa kanonicznego, czy ustaw ludzkich, czy zwyczajów, czy jakiejkolwiek władzy kościelnej lub świeckiej”.

Przytoczeniem tych słów chcieliśmy wykazać, że księża owi, nie tyle może świadomą siebie pychą, ile raczej złudnymi pozorami są zaślepieni. (…) Was zaś, Czcigodni Bracia, usilnie wzywamy, abyście błądzących kapłanów, skoro tylko szczerze się upamiętają ojcowską miłością otoczyli, po należytej próbie do pełnienia na powrót pod Waszym kierunkiem czynności kapłańskich powołali. Gdyby wzgardziwszy Waszym wezwaniem w krnąbrności, co nie daj Boże, trwali, Naszą będzie rzeczą surowo względem nich zastosować karę. Starajcie się też wiernych chwilowo obałamuconych, tym samym zasługujących na wyrozumienie, zwróci na prostą drogę.

(„Mariawita” nr 6/1963, s. 12.)


„Z łona Kościoła Świętego Bożego są całkowicie wyłączeni”
Fragment dekretu Świętej Inkwizycji (5 grudnia 1905 r.)

Sekta kapłanów mariawitów, grasująca nieszczęśnie od kilku lat w niektórych diecezjach polskich, do takiej stopniowo doszła zaciętości i obłędu, że wymaga stanowczego poskromienia ze strony Stolicy Apostolskiej. Gdy bowiem ta sekta rozwijała się w związku i pod hasłem szczególnej troski o chwałę Bożą, to jednak wkrótce, pogardziwszy przestrogami i karami swych biskupów, nie zważając nawet na ojcowskie zrazu wezwanie Najwyższego Zwierzchnika Kościoła, a następnie i surowsze pogróżki, nie bacząc też na cenzury, w które z różnych przyczyn wpadła, wreszcie spod powagi Kościoła się usunęła, uznawszy za swą głowę kobietę, niejaką Felicję, czyli Marię Franciszkę Kozłowską. Tę to kobietę zwolennicy sekty mianują „matką” pełną świętości, równą w tej mierze Najświętszej Bogurodzicy, twierdząc, że bez jej pomocy nikt zbawiony być nie może. Ona też wyznaczyła Jana Kowalskiego, aby w imieniu jej, jako Minister Generalny, całym stowarzyszeniem Mariawitów zarządzał.
Skoro więc pewnym i wiadomym jest, że pomienione osoby: Jan Kowalski i Maria Franciszka Kozłowska, pomimo niejednokrotnej przestrogi, obstają przy swoich przewrotnych doktrynach i usiłowaniach, którymi lud prosty mamią i na manowce wiodą, skoro tym samym w zaciągniętych na się cenzurach grzęzną, przeto Kongregacja Św. Oficjum z wyraźnego polecenia Ojca Św. bacząc na to, aby kto ze szkodą dla własnego zbawienia nie brał udziału w złych czynach Jana Kowalskiego i niewiasty Kozłowskiej — orzeka i ogłasza, że pomieniony kapłan Jan Kowalski i wzmiankowana niewiasta Maria Franciszka Kozłowska, podlegają imiennie i osobiście ekskomunice większej i że oboje, z łona Kościoła Świętego Bożego całkowicie wyłączeni, noszą na sobie brzemię wszystkich kar, na jawnie wyklętych spadających; że więc Jana Kowalskiego i Marii Franciszki Kozłowskiej unikać i od nich stronić należy (…).

Piotr Palombelli
Notariusz Świętej Rzymskiej
i Powszechnej Inkwizycji

(„Mariawita” nr 8/1966, s. 8.)


„Fanatycznie w swojej kierowniczce zaślepieni”
Świadectwo bł. Honorata Koźmińskiego OFM Cap.

Ogólnie biorąc, wszyscy ci kapłani są święci osobiście, jak najbardziej gorliwi, wytrwali, umartwieni i — że tak powiem — stanowią kwiat naszego kleru świeckiego w całym Królestwie, działają bowiem we wszystkich jego diecezjach. Są jednak zbyt łatwowierni i fanatycznie w swojej kierowniczce zaślepieni, uważają ją za świętą, czczą ją i wszystko co od niej pochodzi, przyjmują jakby od Boga samego było objawione. I do tego stopnia na niej się opierają, że gdyby zabrano im tę wiarę, być może wszystko by się u nich załamało.

Ja zaś, znając ją prawie od 30 lat, inaczej ją [Kozłowską] osądzam. Była ona przez pewien czas w innym zgromadzeniu i wykazała mało ducha zakonnego, brak zaparcia własnej woli i różne osobliwości, tak że została stamtąd usunięta. Obecnie zaś nie waham się powiedzieć, że jest hipokrytką i oszustką, ale prawdopodobnie jest sama przez szatana oszukiwana i zaślepiona, a także zepsuta okazywanymi jej honorami.

(M. Werner OSU, O. Honorat Koźmiński kapucyn. 1829–1916, Warszawa 1972)

---*---

PRZYPISY:

[1] Ojciec Feliksy, Jakub Kozłowski, był nadleśniczym w lasach należących do miejscowego majątku; zaciągnął się do oddziału powstańczego i zginął w bitwie pod Węgrowem (3 lutego 1863 r.). Miał 26 lat, a Feliksa — zaledwie 8 miesięcy.

[2] Bł. H. Koźmiński po skasowaniu przez władze carskie wszystkich klasztorów w Królestwie Kongresowym postarał się w 1889 r. o aprobatę Stolicy Apostolskiej dla zgromadzeń bezhabitowych (tzw. skrytki), uzyskując dekretem Ecclesia catholica z czerwca tego roku zgodę na ich afiliację do zakonu kapucynów. Dzięki temu powstało 26 stowarzyszeń tercjarskich, a z nich 16 zgromadzeń zakonnych.

[3] Dzieło Wielkiego Miłosierdzia — zbiór rzekomych objawień Feliksy Kozłowskiej. Tytuł pochodzi od ks. Jana Kowalskiego.

[4] Wielu spośród pierwszych kapłanów mariawickich było wykładowcami i wychowawcami seminaryjnymi, co jest dowodem na rodzące się wśród wykształconego kleru w Królestwie Kongresowym pragnienie odnowy, ale także, niestety, jest wyrazem pociągu do fałszywego mistycyzmu i niemałej naiwności.

[5] Taksy regulujące wysokość datków za posługi były wówczas czymś zwyczajnym.

[6] Nie wszyscy odstępcy od mariawityzmu pozostawali czy też powracali do Kościoła katolickiego i nie wszyscy umieli wyzwolić się z pod wpływu pseudomistycyzmu; w 1911 r. jeden z kapłanów, Wacław Żebrowski, „nie tylko — jak pisze bp. Pelczar — z ambony ogłosił potrzebę publicznej spowiedzi i sam swoje wykroczenia wyjawił, ale napiętnował także niemoralne życie wielu innych duchownych mariawickich i zarzucił tak Kowalskiemu, jak i Kozłowskiej zaprzepaszczenie istoty mariawityzmu dla osobistych widoków. Nadto wynalazł świętszą jeszcze «mateczkę» w osobie mariawitki Marii Cygler (inaczej Marii Cychlarz lub Marii z Pragi), później zaś w spółce z apostatą Stefanem Bortkiewiczem utworzył w Warszawie nową sektę «pierwszych chrześcijan» [wł. «pierwochrześcijan»], która przez rząd została uprawniona [jako «Zrzeszenie Zwolenników Nauki Pierwotnych Chrześcijan»]”.

[7] Taką nazwę nosiła dzisiejsza Kongregacja Nauki Wiary; w 1908 r. papież Pius X zmienił jej nazwę na Najwyższą Świętą Kongregację Świętego Oficjum; w 1965 r. nazwę zmieniono ponownie, tym razem na Świętą Kongregację Nauki Wiary, a w 1983 r. wykreślono przymiotnik „święta”.

[8] Ks. Antoni Julian Nowowiejski (1858–1941), późniejszy biskup płocki, autor wielu prac z zakresu liturgiki. Zamęczony podczas II wojny światowej w niemieckim obozie w Soldau (Działdowo). W 1999 r. ogłoszony błogosławionym w grupie 108 męczenników.

[9] O tym jak bardzo mariawici byli oddani Kozłowskiej, świadczy fakt, że w 1920 r. ks. Kazimierz (Maria Jan) Przyjemski, pierwszy przełożony Zgromadzenia Kapłanów Mariawitów, w Dziele Wielkiego Miłosierdzia nazwany „drugim mariawitą”, na wieść o śmierci „Mateczki” dostał ataku apopleksji i umarł. Wieść okazała się mylna, a Kozłowska przeżyła Przyjemskiego o ponad rok.

[10] „Mariawita” nr 4/1960, s. 14.

[11] K. J. Kantak, Mankietnicy i mankietnictwo, Poznań 1910, s. 16–17.

18.05.2011

Kościół prześladujący czy prześladowany?



W czerwcu ubiegłego roku ukazał się na łamach miesięcznika Zawsze wierni tekst mego autorstwa zatytułowany "Skandale seksualne. Kościół prześladujący czy prześladowany?". Przypominam go, bo po ogłoszeniu przed dwoma dniami przez Kongregację Nauki Wiary okólnika z zaleceniami dotyczącymi postępowania wobec duchownych dopuszczających się przestępstw na tle seksualnym ponownie zyskał on na aktualności.


Skandale seksualne. Kościół prześladujący czy prześladowany?

«Chrześcijanie w społeczeństwie pluralistycznym powinni
starać się być tak wierzący, by umieli stawić czoło nawet
groźbie męczeństwa».

Przytoczone wyżej słowa padły z ust Ojca Świętego Benedykta XVI na początku tegorocznej majowej wizyty w Portugalii. Jej najważniejszym punktem było nawiedzenie bazyliki fatimskiej w 10. rocznicę beatyfikacji Hiacynty i Franciszka Marto — dzieci, którym przed 93 laty ukazała się Matka Boża i przekazała swoje orędzie do świata. Interesujące, że Ojciec Święty słowa o męczeństwie wypowiedział w obliczu ciągnącej się od lat i chyba kulminującej w ostatnich tygodniach sprawy seksualnych nadużyć duchowieństwa wobec młodzieży.

Jeszcze na pokładzie samolotu, którym zdążał do Lizbony, papież powiedział, że „dzisiaj największe prześladowania Kościoła nie pochodzą z zewnątrz, ale z grzechów, jakie są wewnątrz niego samego”. Przedstawiciele mediów, w większości przecież Kościołowi nieprzychylnych, w pierwszej chwili przyjęli tę wypowiedź z satysfakcją, upatrując w niej rodzaju samokrytyki. Z czasem jednak, w miarę analizowania papieskich słów, zaczęto zadawać pytania, czy taka deklaracja ze strony głowy Kościoła katolickiego nie jest ucieczką od odpowiedzialności. Patrząc z perspektywy świata to nie Kościół jest prześladowany, a wręcz przeciwnie — Kościół i jego instytucje mają rzekomo być narzędziami seksualnej opresji wobec wielu młodych ludzi. Tak więc jeśli to Kościół cierpi, to jego krytycy, ci „obrońcy dziecięcej niewinności i moralności w ogóle”, stają się jego prześladowcami.

Święty Kościół grzesznych ludzi

Dziennikarze laickich mediów ignorują rozróżnienie pomiędzy Kościołem jako Mistycznym Ciałem Chrystusa a instytucjami i osobami, które tę wspólnotę tworzą. W ich mniemaniu Kościół zawiera tylko pierwiastek ludzki, instytucjonalny, a sformułowanie „święty Kościół grzeszników” to dla nich wyświechtany slogan, mający na celu rozgrzeszenie słabości ludzi, szczególnie tych, którzy noszą strój duchowny. A przecież wypowiedź Ojca Świętego jest wyraźnie teologiczna i dotyczy pełnego widzenia rzeczywistości eklezjalnej. Oto bowiem Chrystus‑Kościół doznaje cierpień ze strony własnych członków. Chrystus cierpi tak, jak cierpią dzieci będące ofiarami seksualnych nadużyć ze strony duchownych. W ten sposób papieska ocena wydarzeń, choć postronnym może wydawać się próbą umniejszenia ich wagi, niezwykle zyskuje na surowości — tym więcej, że potępiany przez papieża grzech jest popełniany przez ludzi wchodzących w specjalny rodzaj więzi ze Zbawicielem z racji przyjętych przez nich święceń czy złożonych ślubów zakonnych. Właśnie dlatego każdy katolik starający się wzrastać w cnocie pobożności musi dostrzegać nie tylko kryminalny aspekt tych czynów i hańbę występku przeciwko dziecięcej niewinności, ale także przerażający grzech przeciwko samemu Chrystusowi.

Ojciec Święty, mówiąc o fatimskim orędziu, w którym Zbawiciel ustami swej Matki zapowiadał, że „Kościół będzie cierpieć aż do skończenia świata”, stwierdził, iż widzimy to dziś w sposób szczególny. Papież podkreślił, że „Kościół musi udzielić odpowiedzi” na to orędzie, a jako właściwe formy tej odpowiedzi wymienił „pokutę, modlitwę, akceptację, przebaczenie, ale także potrzebę sprawiedliwości, ponieważ — jak dodał — przebaczenie nie zastępuje sprawiedliwości”. Słowa Benedykta XVI wskazują, że nie może być już powrotu do fałszywego rozumienia Chrystusowego napomnienia o niegorszeniu maluczkich, które dziś — choć wcześniej często traktowane z najlepszą wolą — przyniosło opłakane skutki w postaci powszechnego zgorszenia, dającego wrogom Kościoła kolejny oręż do ręki. Obok przestępstw kryminalnych mieliśmy bowiem do czynienia z ignorowaniem, bagatelizowaniem czy wręcz ukrywaniem tych odrażających czynów przez niektórych hierarchów. Skutkowało to kolejnymi przestępstwami, kolejnymi dramatami ludzkimi i kolejnymi grzechami. Wszystko to w myśl słów Ojca Świętego nie może ujść sprawiedliwości — musi zostać osądzone i ukarane.

Postrzeganie Kościoła w jego pełni, jako Mistycznego Ciała Chrystusa, nie tylko nie skutkuje pobłażaniem względem grzeszników będących jego członkami, lecz przeciwnie, ukazując właściwy rozmiar grzechu, powoduje, że Kościół katolicki w sposób najbardziej jednoznaczny, przejrzysty i zgodny z najsurowszymi współczesnymi standardami zamierza odnieść się do problemu, który nie jest tylko jego bolączką, ale dotyczy — i to w zdecydowanie większym stopniu — wielu innych instytucji i społeczności, będących częścią współczesnego świata ogarniętego antykulturą permisywizmu.

Wywołać resentymenty

Nie sposób negować niewłaściwości i przestępczego charakteru praktyk pedofilskich, ale na skutek uruchomienia przez media olbrzymiego aparatu propagandowego, który stara się przedstawić wszystkich katolickich duchownych jako grupę społeczną najbardziej podatną na dewiacje seksualne, coraz trudniej uwierzyć, aby mediom zależało jeszcze na obiektywnym ustaleniu faktów, ukaraniu winnych i uczciwym zadośćuczynieniu. Ataki na Kościół zdają się nasilać, mimo że jego instytucje z coraz większą, niespotykaną gdzie indziej otwartością starają się wyjaśnić wszelkie oskarżenia. Rzecz przybrała już tak gigantyczne rozmiary i tak bardzo fałszuje
rzeczywisty obraz i skalę problemu, że bez wątpienia stanowi element szerokiej akcji dyskredytowania Kościoła katolickiego. Nie jest to wcale przesada — do rozpętania antykatolickiej histerii w krajach anglosaskich, hołdującej rewolucyjnej spuściźnie Francji czy w wiernym ideom reformacji Niemczech nie jest wcale potrzebna zorganizowana i odgórnie koordynowana akcja. Wystarczy rozbudzić nieco uśpione, dawne antykatolickie resentymenty, by uruchomić samonapędzający się mechanizm. O antykatolickich emocjach nadal obecnych w Wielkiej Brytanii i na obszarze jej dawnej
kolonialnej dominacji, także w USA, można przeczytać w poprzednim numerze Zawsze wierni [1]. Podobnie jest we Francji, gdzie laickie państwo odwołuje się do oświeceniowego dziedzictwa. To właśnie „epoka rozumu” wsławiła się szczególną nienawiścią do katolicyzmu. Nikt inny, jak ówcześni czołowi intelektualiści w rodzaju Woltera, Diderota, czy Monteskiusza twierdzili, że Kościół katolicki jest siedliskiem i rozsadnikiem homoseksualizmu, który był przez nich traktowany — o czym dziś nie chce się pamiętać — jako „występek katastrofalny i nader hańbiący”. Oczywiście jego przyczyną miał być celibat, którego zniesienie (a wraz z nim rozwiązanie wszelkich katolickich instytucji w postaci seminariów, klasztorów, internatów itd.)miało doprowadzić do likwidacji tego problemu. Podobnie w III Rzeszy, gdzie oskarżenia o homoseksualizm, szczególnie po roku 1934 i likwidacji elity SA [2] składającej się z jawnych pederastów, stały się wygodnym pretekstem do rozprawienia się z przeciwnikami politycznymi, do których zaliczano także Kościół katolicki. To właśnie w 1937 r., w odpowiedzi na antynazistowską encyklikę Piusa XI Mit brennender Sorge [3], na rozkaz ministra propagandy Rzeszy Józefa Goebbelsa zorganizowano akcję mającą na celu skompromitowanie Kościoła katolickiego na arenie międzynarodowej. Rozpoczęto nagłaśnianie rzekomych i faktycznych [4] przypadków nadużyć seksualnych wobec nieletnich ze strony duchownych. Podczas akcji aresztowano ponad 300 księży i zakonników, spośród których 21 skazano w pokazowych procesach z paragrafów dotyczących praktyk homoseksualnych i uwiedzenia nieletnich. Dzisiejsi propagandyści mają się więc do czego odwoływać [5].

Nieubłagane liczby

Jako przykład nierzetelnych i krzywdzących dla Kościoła informacji na temat nadużyć seksualnych wobec nieletnich można przywołać publikacje amerykańskiego dziennika „New York Times” i niemieckiego tygodnika „Der Spiegel”. Nowojorska gazeta zamieściła na swoich łamach teksty, których autorzy pisali o „setkach tysięcy” (!)dzieci wykorzystywanych przez księży. Tak jawne kłamstwo nie uszło uwadze mediów katolickich, ale jedynym skutkiem krytyk i interwencji było to, że odtąd „New York Times” pisał o „dziesiątkach tysięcy” ofiar, co także jest liczbą nieprawdziwą. Z kolei redaktorzy „Spiegla”, mimo protestów, wciąż pisali o skandalach z udziałem duchownych katolickich w taki sposób, jakby pedofilia była problemem tylko tej grupy. Tymczasem z pochodzącego z 2004 r. raportu przygotowanego dla amerykańskiego Departamentu Edukacji wynika, że w Stanach Zjednoczonych ofiar księży‑pedofilów jest sto razy mniej niż ofiar nauczycieli. Raport autorstwa profesor Karoliny Shakeshaft, przygotowany w dwa lata po ujawnieniu skandali pedofilskich w USA, został niemal całkowicie przemilczany, mimo że ukazywał bolesną prawdę na temat skali nadużyć w amerykańskim systemie oświaty. I nie jest to jedyny z pomijanych raportów. Pochodzące z John Jay College of Criminal Justice studium problemu mówi o tym, że w ciągu 42 lat (w latach 1960–2002) o pedofilię oskarżono w USA 954 katolickich księży świeckich i zakonnych (18 duchownych rocznie), jednak spośród nich skazano zaledwie 54 osoby, co oznacza, że był to jeden przypadek na rok. W tym samym czasie za pedofilię skazano ponad 6 tys. nauczycieli samego tylko wychowania fizycznego (142 rocznie!). Istnieją i inne interesujące zestawienia. W Niemczech, według danych tamtejszego Ministerstwa Sprawiedliwości, w latach 1995–2009 zanotowano 210 tysięcy przypadków nadużyć wobec nieletnich, ale zaledwie 94 z nich miały jakikolwiek związek z Kościołem katolickim (to mniej niż 0,05%).

Sytuacja Irlandii, przywoływanej jako kraj, w którym dochodziło do największych patologii, jest szczególna ze względu na to, że zdecydowana większość placówek edukacyjnych, opiekuńczych, a nawet penitencjarno‑resocjalizacyjnych była tam prowadzona przez instytucje związane z Kościołem katolickim. Przygotowany przez Komisję ds. Zbadania Nadużyć Wobec Dzieci (The Commission to Inquire into Child Abuse) tzw. raport Ryana dotyczący osób, które doświadczyły przemocy seksualnej, fizycznej i psychicznej w katolickich ośrodkach wychowawczych w Irlandii od 1936 r., stwierdza, że spośród 25 tys. dzieci przebywających tam w badanym czasie około 1500 przedstawiło skargi związane z ich złym traktowaniem. Do przypadków znęcania się nad chłopcami (kary cielesne były wówczas powszechnie akceptowaną i zgodną z prawem metodą wychowawczą) miało dojść w 474 przypadkach, a do ich seksualnego wykorzystywania — w 253. W przypadku dziewcząt odpowiednio 383 i 128. Oznacza to, że przez 70 lat w tych „katolickich obozach koncentracyjnych” — jak je już zdążyła nazwać prasa — do niewłaściwego traktowania podopiecznych doszło w 6% przypadków, a do przemocy na tle seksualnym w 1,45%. Te dane są i tak szokujące, lecz do ich właściwej oceny brakuje materiału porównawczego — dotąd żadna inne instytucja na świecie nie ujawniła całościowego raportu na temat nadużyć wobec nieletnich w systemie oświaty, i to w tak długim okresie. Raporty z poszczególnych krajów, gdzie wśród duchowieństwa doszło do najgłośniejszych przypadków nadużyć seksualnych — choć są lekturą bardzo smutną –ukazują właściwe rozmiary problemu i każą zastanowić się nad intencjami ludzi przedstawiającymi katolickie duchowieństwo jako zorganizowaną siatkę pedofilską. Jerzy Weigel zwraca uwagę, że ogłaszające się „obrońcami dzieci” media w zauważalny sposób skupiają się na szkodzeniu Kościołowi. Podczas gdy nadużycia seksualne księży miały miejsce głównie w latach 60. i 80 XX wieku, Kościół przedstawia się jako instytucję, która nadal stanowi „epicentrum wykorzystywania seksualnego młodych”. Tymczasem — jak przypomina pisarz — w 2009 r. zanotowano w Stanach Zjednoczonych zaledwiesześć przypadków oskarżeń księży o nadużycia wobec dzieci. Trudno o lepszy dowód na to, że Kościół, w odróżnieniu od wielu instytucji świeckich, podjął skuteczną akcję przeciwdziałania problemowi pedofilii w szeregach kleru.

Rzeczywiste podłoże problemu

Stwierdzenie, że niemoralne zachowania duchowieństwa wobec nieletnich rozpoczęły się w latach 60. XX wieku, byłoby oczywiście nieprawdą — możnaznaleźć przypadki odleglejsze w czasie. Apologeci rewolucji w Kościele, zapoczątkowanej II Soborem Watykańskim, będą jednak twierdzić, że skali tych zjawisk w latach wcześniejszych nie możemy poznać, bowiem nie zbierano wówczas takich danych. To prawda, ale niemal za pewnik można przyjąć, że gdyby w wiekach XVIII i XIX, w czasach rozprzestrzeniania się skrajnie antyklerykalnych ideologii i hołdowania im na szczytach władzy, dochodziło do aktów pedofilii w skali większej od jednostkowych przypadków, to nie tylko zostałoby to wykorzystane w antykatolickiej propagandzie, ale także zachowałoby się w świadomości społecznej.

Konkludując, problem, którego skala jest i tak w Kościele stosunkowo niewielka, narastał wraz otwarciem się tej instytucji na idee i ideologie, które w latach 60. XX wieku stanowiły podstawę tzw. rewolucji seksualnej. To właśnie na czas pontyfikatu papieża Pawła VI i na skutek zmian związanych z rozprzestrzenianiem się w Kościele tzw. ducha soboru przypada niezwykłe wprost złagodzenie dyscypliny i nauczania w zakresie etyki seksualnej.

Pierwszym dokumentem, który proponował „nowe spojrzenie” na etykę seksualną, była deklaracja w sprawie niektórych pytań dotyczących etyki seksualnej Persona humana, wydana 29 grudnia 1975 r. i podpisana przez kard. Franciszka Šepera, ówczesnego prefekta Kongregacji Nauki Wiary. Deklaracja, w odróżnieniu od dotychczasowej nauki moralnej, formułuje pogląd o „wrodzonym, niewyleczalnym instynkcie homoseksualnym”, co przełożyło się później na złagodzenie rygorów selekcji kandydatów do seminariów duchownych. Jednym z twórców deklaracji był o. Jan Visser, redemptorysta, który dwa miesiące po publikacji powiedział w wywiadzie udzielonym czasopismu „L’Europa”, że „gdy mamy do czynienia z ludźmi, których homoseksualizm jest tak głęboki, iż mogą znajdować się w poważnych osobistych czy może nawet społecznych kłopotach, chyba że osiągną stały partnerski związek w swym homoseksualnym życiu, to można polecać im szukanie takiego związku i można akceptować takie relacje jako najlepsze rozwiązanie w ich obecnej sytuacji”. Podobną opinię wyraził niedawno arcybiskup Wiednia kard. Krzysztof Schönborn. W wywiadzie dla austriackiej gazety „Wiener Zeitung” hierarcha powiedział: „Jeśli chodzi o homoseksualizm, powinniśmy się skupiać na jakości relacji. I tę jakość doceniać w dyskusjach. Stały związek jest z pewnością lepszy niż postępowanie rozwiązłe”.

Do okoliczności sprzyjających organizowaniu się homoseksualnego lobby wewnątrz Kościoła należą m.in.:

• ogólne rozluźnienie moralne lat 60. i 70.,

• niejasne i nieprecyzyjne dokumenty kościelne,

• przyzwolenie na swobodne interpretacje zagadnień dotyczących moralności przez niektórych wpływowych teologów,

• kreowanie wypaczonej wizji otwartości Kościoła,

• wpływ idei liberalnych.

Wspomniane lobby, skrzętnie ukrywające skłonności niektórych duchownych i protegujące ich do wyższych stanowisk, stało się rzeczywistym, wewnętrznym zagrożeniem dla Kościoła katolickiego. Trzeba dodać, że także Kodeks Prawa Kanonicznego z 1983 r. znacznie zliberalizował wcześniejsze, pochodzące z 1917 r. przepisy dotyczące konsekwencji, jakie powinni ponieść duchowni dopuszczający się kontaktów seksualnych z nieletnimi. Kodeks promulgowany przez papieża Benedykta XV mówił o tym, że duchowni po przyjęciu święceń niższych mają zostać ukarani za takie czyny w sposób adekwatny do ciężkości winy, do usunięcia ze stanu duchownego włącznie, a duchowni obdarzeni święceniami diakonatu, prezbiteratu i episkopatu mają być ogłoszeni nikczemnymi, zostać złożeni z urzędów, stracić beneficja, a w najcięższych przypadkach — także zostać usunięci ze stanu duchownego. Tymczasem kodeks z 1983 r. mówi już tylko ogólnie o możliwości nałożenia na upadłego kapłana „sprawiedliwych kar”, a w razie potrzeby usunięcia go ze stanu duchownego.

Pedofilia czy pederastia?

Przeciętny odbiorca informacji dotyczących „afer pedofilskich” w Kościele jest tym bardziej zszokowany, że kojarzy je z wydarzeniami, które są pedofilią sensu stricto i dotyczą seksualnego wykorzystywania małych dzieci. Tymczasem według danych ujawnionych przez msgr. Karola Scicluna, pełniącego posługę promotora sprawiedliwości w Kongregacji Nauki Wiary, do której kompetencji należy rozwiązywanie tego typu problemów, na ogólną liczbę ponad 400 tys. katolickich kapłanów co roku zgłaszanych jest 250 nowych przypadków oskarżenia (nie skazania!) o molestowanie (a więc dotyka 0,065% kapłanów). 60% tych przypadków dotyczy aktywności homoseksualnej z młodzieżą w późnym okresie dojrzewania, a więc po ukończeniu 15. roku życia. Kolejne 30% to akty heteroseksualne w tej samej kategorii wiekowej, a pozostałe 10% dotyczy dzieci poniżej 15. roku życia. Nie sposób więc zaprzeczyć, żeproblem rzekomej pedofilii w Kościele to w rzeczywistości homoseksualizm niewielkiej grupy duchownych, którzy ze względu na łatwiejszą możliwość manipulowania młodymi ludźmi czy pederastię w ścisłym jej znaczeniu wybierają właśnie nastolatki jako obiekt erotycznych zainteresowań.

Wiązanie homoseksualizmu z pedofilią spotyka się oczywiście ze stanowczym protestem tzw. środowisk LGBT [6], ale nie sposób przejść obojętnie wobec faktu, że organizacje pedofilskie były pierwotnie częścią koalicji gejów i lesbijek[7], a ruch homoseksualistów oraz ruch na rzecz akceptacji pedofilii przenikają się wzajemnie poprzez takie organizacje, jak North American Man‑Boy Love Association (NAMBLA)[8], co zresztą potwierdza Dawid Thorstad, współzałożyciel NAMBLA, w artykule zamieszczonym w „Journal of Homosexuality”[9]. Dodatkowe potwierdzenie takiego stanu rzeczy można zyskać uważnie śledząc kroniki kryminalne.

Bodaj najgłośniejszym przypadkiem przestępczego współdziałania aktywistów „gejowskich” z pedofilskim podziemiem był przypadek Jakuba Rennie, koordynatora stowarzyszenia LGBT Youth Scotland, oraz Neila Strachena, pedagoga i sekretarza homoerotycznego Celtic Boys Club. W 2009 r.,
gdy w Szkocji toczyła się żywa dyskusja na temat sodomii, spowodowana dopuszczeniem do ordynacji w państwowym „Kościele” otwartych homoseksualistów, obaj mężczyźni stanęli przed sądem oskarżeni o kierowanie największą w dziejach Wielkiej Brytanii siatką pedofilską. Zarzucano im gwałty na nieletnich, porwania oraz przechowywanie i dystrybuowanie dziecięcej pornografii. Materiał dowodowy okazał się być tak porażający, że lord Bannatyne, sędzia prowadzący, skazał ich na dożywotnie pozbawienie wolności, bez możliwości wcześniejszego opuszczenia zakładu karnego. Wymowne są badania wskazujące, że wśród co najwyżej dwuprocentowej[10] grupy osób homoseksualnych na każde cztery osoby przypada jedna o skłonnościach pedofilskich[11].Oznacza to, że w tak niewielkiej w porównaniu z całą populacją grupie, jaką są homoseksualiści, zachowania pedofilskie występują od 10 do 25 razy częściej niż w populacji mężczyzn heteroseksualnych. I ma to swoje odzwierciedlenie w sytuacji Kościoła, o czym mówili niedawno, narażając się na wściekłe ataki mediów, zarówno watykański sekretarz stanu kard. Tarsycjusz Bertone, jak i przełożony generalny Bractwa Św. Piusa X, bp Bernard Fellay. Biskup powiedział w wywiadzie dla „Der Spiegel”, że „chcąc zapobiegać nadużyciom, musimy trzymać homoseksualistów z daleka od kapłaństwa”, co redakcja potrafiła skwitować jedynie stwierdzeniem, że „arcykonserwatywne Bractwo wykorzystuje przypadki molestowania w Kościele katolickim do podbudowania negatywnego stosunku do homoseksualistów”.

Uderzyć w pasterza

Naiwnością byłoby sądzić, że niezwykle otwarta postawa Ojca Świętego, dążącego do ukazania rzeczywistego rozmiaru nadużyć seksualnych i wymierzenia sprawiedliwości, sprawi, że media radykalnie zmienią ton swoich komentarzy. Chyba jednak nikt nie przypuszczał, że obiektem zaciętego ataku stanie się sam papież. Każe to poważnie zastanowić się, czy w tej sprawie nie mamy do czynienia ze swego rodzaju sojuszem liberalnych mediów i modernistycznych teologów, którzy bardzo chętnie uczestniczą w tych atakach, promując swoją wizję kolejnych „reform” Kościoła.

Burzę wokół osoby papieża Benedykta XVI wywołał opublikowany 12 marca 2010 r. w „New York Times” artykuł zatytułowany Skandal pedofilski w Niemczech dotyczy także papieża. Mikołaj Kulish i Rachela Donadio ujawnili, że w 1980 r. władze archidiecezji Monachium i Fryzyngi zgodziły się na zamieszkanie na jej terenie kapłana z diecezji Essen, w czasie, gdy ten przechodził terapię psychologiczną związaną z wcześniejszymi oskarżeniami o molestowanie chłopców. Po zakończeniu terapii ksiądz podjął obowiązki duszpasterskie w archidiecezji monachijskiej, ale dopuścił się kolejnych czynów lubieżnych wobec młodocianych, został o nie oskarżony przed niemieckim sądem i skazany. Artykuł wzbudził taką sensację, ponieważ w latach 1977–1982 ówczesny kard. Ratzinger był ordynariuszem diecezji monachijskiej i to on musiał podjąć decyzję o przyjęciu na teren swojej diecezji objętego leczeniem ks. Petera Hullermanna. Monachijska kuria wydała oświadczenie, w którym przyznała, że w tej sprawie popełniono błędy, dodając jednak, że osobą odpowiedzialną za powierzenie ks. Hullermanowi obowiązków duszpasterskich po zakończeniu terapii nie był abp Ratzinger, ale ówczesny kanclerz, ks. Gerhard Gruber. Ks. Gruber przyznał, że mógł zignorować niektóre zalecenia psychiatry dotyczące tego kapłana, wziął za to odpowiedzialność, a swoją decyzję nazwał „bardzo poważnym błędem”. Pytany o to ks. Fryderyk Lombardi, rzecznik prasowy Stolicy Świętej, powiedział, że nie ma nic do dodania do oświadczenia archidiecezji, które dokładnie wyjaśnia rolę papieża w tej sprawie. Jednak w odpowiedzi „New York Times” zacytował słowa dominikańskiego kanonisty, o. Tomasza Doyle’a, kwestionującego prawdziwość tego oświadczenia. „Nonsens — powiedział Doyle — papież Benedykt jest «mikromenedżerem» w starym stylu, zagłębia się w szczegóły i to wszystko nie mogło umknąć jego uwadze”. Stwierdził przy tym, że monachijski wikariusz generalny „chciał chronić papieża”. Gazeta, która określa o. Doyle’a kapłanem „od początku znanym z tego, że nie taił wykorzystywania seksualnego w Kościele”, pomija fakt, że w przeszłości był on skonfliktowany z władzami kościelnymi w innych kwestiach, również — co istotne — doktrynalnych. Z tego powodu w 2004 r. został zwolniony przez bp. Edwina O’Briena ze stanowiska kapelana lotnictwa, a w 2008 r. ordynariusz diecezji St Louis, abp Raymond Burke, odebrał mu prawo do udziału w procesach kanonicznych na terenie swojej diecezji. Nie czyni to więc o. Doyle’a wiarygodnym i bezstronnym komentatorem sprawy.

Światowe media skupiły się na artykule „New York Timesa”, ale następnego dnia niektóre serwisy informacyjne ubrały tę historię w nową, bardziej dramatyczną
szatę. Nagłówek „The Times of London” grzmiał, iż „papież wiedział, że ksiądz jest pedofilem, ale pozwolił mu kontynuować posługę”. Nie trzeba dodawać, że tekst pióra Ryszarda Owena nie zawiera nic ponad to, co zamieścił nowojorski dziennik, i może być znakomitym, wręcz podręcznikowym przykładem manipulacji. Nieoczekiwani obrońcy Z tego, że media nie relacjonują wydarzeń związanych z molestowaniem nieletnich
w Kościele katolickim w sposób rzetelny i obiektywny, zaczynają sobie zdawać sprawę również niekatolicy. Jednym z takich głosów był artykuł Samuela Millera, żydowskiego biznesmena z Cleveland, który na jednym z katolickich blogów opublikował tekst wyliczający medialne manipulacje. „Może jest mi to łatwiej powiedzieć, bo nie jestem katolikiem, ale mam już tego dosyć — pisał Miller. — W ciągu całego mojego życia nigdy nie byłem świadkiem bardziej mściwej, bardziej ordynarnej, bardziej tendencyjnej kampanii przeciwko Kościołowi katolickiemu, niż miało to miejsce w ciągu ostatnich 18 miesięcy, a najbardziej zadziwiającą rzeczą jest fakt, że ma to miejsce w Stanach Zjednoczonych, gdzie podobno istnieje wzajemne poszanowanie wolności wszystkich religii”. Miller przypomniał także, iż kryzys nie jest udziałem jedynie wspólnoty katolickiej, ale dotyczy całego amerykańskiego społeczeństwa. Na potwierdzenie swoich słów przywołał wyniki badań sporządzonych przez protestancką uczelnię Fuller Theological Seminary, gdzie stwierdzono, że w Zjednoczonym Kościele Baptystów aż 12% pastorów przyznało się do stosunków seksualnych ze swoimi parafianami, a prawie 42% pastorek i 17% parafianek przyznało się do seksualnych nacisków ze strony pastorów. Jednocześnie, według badań dr. Filipa Jenkinsa, w zborach protestanckich aż 10% pastorów zostało oskarżonych o pedofilię, podczas gdy w Kościele katolickim wskaźnik ten wśród duchowieństwa wynosi nie więcej niż 1,7%.

Innym ważnym głosem była wypowiedź mieszkającego w Hiszpanii żydowskiego poety Jona Juaristi Linacero, który na łamach madryckiego dziennika „ABC” stwierdził, że „nie trzeba być katolikiem, aby przejrzeć zamiary mediów atakujących Kościół. Dziennikarze i blogerzy spodziewają się dymisji papieża. (...) Ludzie ci są bardziej zafascynowani ideą hipotetycznej rezygnacji papieża niż samymi aktami pedofilii popełnionymi przez księży”. Według Juaristi antykościelna nagonka medialna ma na celu usunięcie katolików z przestrzeni publicznej. „Choć nie jestem katolikiem, to nie jestem tak ślepy, żeby nie dostrzec mocnego moralnego kręgosłupa obecnego papieża, tak bardzo przerastającego tę szarańczę oskarżycieli, którzy są niczym innym, jak tylko podłymi prześladowcami” — napisał poeta.

Money, money…

Coraz częstsze staje się żądanie od Kościoła wypłacania milionowych odszkodowań za molestowanie nieletnich. Jest to szczególnie widoczne w USA, gdzie system wymiaru sprawiedliwości sprzyja takim roszczeniom. I choć — zgodnie z wytyczną samego Ojca Świętego — ofiarom należy się odpowiednie zadośćuczynienie, to także w tej kwestii dochodzi do licznych nadużyć na szkodę Kościoła katolickiego, rozumianego nie tylko jako instytucja, ale także wspólnota wiernych.

Wokół odszkodowań powstał cały przemysł adwokacki, opłacający również biegłych psychiatrów i terapeutów, a niektóre kancelarie adwokackie zaczęły się wręcz specjalizować w wyciąganiu pieniędzy od instytucji kościelnych. Rodzi to liczne patologie, a wyroki skazujące zapadają także w sytuacjach, gdy rzekoma ofiara potrafi jedynie udowodnić, że w określonym czasie była np. ministrantem czy członkiem chóru, opowiedzieć, w jaki sposób była wykorzystywana, mimo że nie potrafi sobie przypomnieć, który konkretnie kapłan wyrządził jej krzywdę.

Chcąc uniknąć kolejnej fali bankructw i konfiskaty majątku, który przecież nie stanowi dorobku poszczególnych duchownych, ale — jak budynki sakralne — często jest rezultatem dziesiątków lat pracy i wyrzeczeń niewielkich katolickich społeczności, diecezje starają się przeciwdziałać składaniu kolejnych pozwów, roztaczając opiekę materialną i służąc pomocą psychologiczną ludziom niegdyś pokrzywdzonym — rzeczywiście czy rzekomo. Ale i ten system nie zabezpiecza Kościoła przed nadużyciami. W jednym z majowych wydań „Il Giornale” watykanista Andrzej Tornelli relacjonuje przypadek 41‑letniego Amerykanina, Michała W. McDonnela, który został aresztowany pod zarzutem wyłudzenia i oszustwa. W 2007 r. McDonnel wysunął oskarżenie o to, że jako jedenastoletni ministrant był molestowany przez dwóch księży. Nie tylko nie pamiętał, jak się nazywali, ale nie potrafił także opisać ich wyglądu. Mimo to został szybko przyjęty do programu pomocy i wsparcia dla ofiar przemocy dziecięcej ustanowionego w archidiecezji filadelfijskiej. W ciągu trzech lat przedstawił 662 rachunki za wizyty u psychologa (każda kosztowała 130 dolarów za godzinę, co w sumie dało 87135 dolarów plus zwrot kosztów podróży w kwocie 13 tysięcy dolarów). Jak się później okazało, kwota blisko 100 tys. dolarów została w rzeczywistości wykorzystana na opłacenie członkostwa w prestiżowym klubie golfowym, pokrycie czynszu i kosztów przeprowadzki do lepszej dzielnicy oraz operację plastyczną konkubiny M. McDonnela. Jak widać, rzekoma ofiara może stać się rzeczywistym prześladowcą.

Gdzie wzmógł się grzech…

Wydaje się, że wobec tak wielkiej kampanii medialnej i ciosów przyjmowanych zarówno z zewnątrz, jak i — o czym mówił Ojciec Święty — od wrogów wewnętrznych, wspólnota wierzących jest bezbronna, a duchowieństwo będzie musiało przez długie lata, jeśli nie dziesięciolecia, pracować nad odbudowaniem zaufania do Kościoła katolickiego jako instytucji. Katolicy pamiętają jednak słowa Chrystusa Pana o tym, że „bramy piekielne go [Kościoła] nie przemogą” (Mt 16, 18), co daje nadzieję, że Opatrzność wyciągnie z tego kryzysu — jak to wielokrotnie w historii bywało — większe dobro, bowiem „gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” (Rz 5, 20).

Jakub Contreras, autor popularnego katolickiego hiszpańskojęzycznego bloga La Iglesia en la prensa (‘Kościół w prasie’), zauważył, że jednym z nieoczekiwanych skutków „kryzysu nadużyć seksualnych” jest możliwość otwartej dyskusji na tematy stanowiące tabu, które w normalnych warunkach są trudne do podjęcia w publicznej dyskusji. Paradoksalnie, we współczesnej kulturze Zachodu, przesiąkniętej pornografią do tego stopnia, że w andaluzyjskich szkołach dziewięciolatki uczy się o tym, iż „natura obdarzyła nas miłością erotyczną, dzięki której możemy podejmować kontakty seksualne z dziewczyną, chłopcem, a nawet zwierzęciem”(!)[12], trudno podjąć rozmowę o seksualnej czystości i pojęciu grzechu — nikt nie chce o tym słyszeć. Inaczej jest w czasie kryzysu: mikrofony i kamery są włączone. Można mówić. I papież wykorzystuje tę szansę.

W ostatnim czasie wielokrotnie podczas spotkań z przedstawicielami świeckich mediów mówił właśnie o tym. Przekazał prawdę o czymś, co w innych warunkach nie wzbudziłoby wielkiego zainteresowania odzwierciedlonego w tytułach prasowych. Jest więc nadzieja na ukazanie właściwego sensu katolickiej nauki moralnej, która nie ma opresyjnego charakteru. Oby znaleźli się ludzie potrafiący to zrobić, bo — jak napisał Nietzsche — „dopóki chrześcijańska moralność nie jest odbierana jako największa zbrodnia wobec życia, dopóty obrońcy chrześcijaństwa są w korzystnej sytuacji”.


---*---

[1] Zob. J. Pytel, Angielskie fobie i „papieska agresja”, [w:] Zawsze wierni nr 132 (5/2010), s. 8–15.

[2] 30 czerwca 1934 r. doszło w Niemczech do tzw. nocy długich noży, podczas której na rozkaz A. Hitlera dokonano krwawej rozprawy z krytykującym jego politykę dowództwem Oddziałów Szturmowych NSDAP. Zarówno Ernest Röhm, naczelny dowódca SA, jak wielu jego współpracowników nie kryło swego homoseksualizmu.

[3] Mit brennender Sorge (niem. ‘Z palącą troską’) — encyklika papieża Piusa XI dotycząca sytuacji Kościoła w III Rzeszy, potępiająca narodowy socjalizm i politykę prowadzoną przez Niemcy rządzone przez Adolfa Hitlera, ogłoszona 15 marca 1937 r. Jej głównym autorem był kardynał Michał von Faulhaber, a wśród osób przygotowujących tekst wymienia się również biskupa Monasteru Klemensa Augusta von Galena, który był jednym z czołowych hierarchów Kościoła katolickiego w Niemczech przeciwstawiających się systemowi nazistowskiemu. 21 marca 1937 r. encyklikę odczytano we wszystkich świątyniach katolickich w Niemczech.

[4] Jeszcze przed ukazaniem się encykliki Mit brennender Sorge odnotowano w Niemczech kilka przypadków niemoralnego zachowania duchownych względem nieletnich. Trzeba jednak zaznaczyć, że spotkało się to ze stanowczą reakcją niemieckich biskupów, a winni stanęli przed sądami cywilnymi oraz ponieśli konsekwencje kanoniczne. Mimo tego również te przypadki posłużyły w kampanii przeciwko Kościołowi, prowadzonej po ogłoszeniu encykliki.

[5] W 1940 r. ks. W. Mariaux ogłosił w Londynie i w Buenos Aires pod pseudonimem Testis Fidelis (‘wierny świadek’) dwutomowe opracowanie nt. prześladowań katolików
w III Rzeszy (na podstawie oryginalnych dokumentów Gestapo dostarczonych Watykanowi przez szefa Abwehry, admirała Canarisa). Na ponad 700 stronach przedstawiał dowody na to, że to encyklika Piusa XI sprowokowała tę kampanię. Jak podaje dziennik „La Razón” ks. Mariaux „dowiódł tego, zamieszczając niezwykle szczegółowe instrukcje rozesłane przez Goebbelsa do Gestapo w kilka dni po ogłoszeniu encykliki; nakazywały one wynajdywanie świadków, którzy oskarżą określoną liczbę księży, grożąc tym pierwszym natychmiastowym aresztowaniem, jeśli tego nie zrobią”. Według dziennika, dziś najbardziej rzuca się w oczy owo „nawoływanie dziennikarzy do ponownego przywoływania przypadków z 1937 r. i wcześniejszych oraz przedstawianie ich na nowo opinii publicznej, aby zajmowały pierwsze strony pism”.

[6] LGBT (ang. Lesbians, Gays, Bisexuals, Transgenders) — skrót odnoszący się do lesbijek, „gejów”, osób biseksualnych oraz osób transgenderycznych jako do całości. Do grupy osób transgenderycznych wlicza się również osoby transseksualne. W ogólnej definicji terminem tym określa się ogół osób, które tworzą mniejszości o odmiennej od heteroseksualnej „orientacji seksualnej” oraz osoby o zaburzonej tożsamości płciowej.

[7] Mirkin H. The pattern of sexual politics: feminism, homosexuality and pedophilia (‘Paradygmat polityki seksualnej: feminizm, homoseksualizm i pedofilia’), [w:] „Journal of Homosexuality” nr 37 (1990), s. 1–24.

[8] NAMBLA — Północnoamerykańskie Stowarzyszenie na rzecz Miłości Mężczyzn i Chłopców.

[9] D. Thorstad, Man‑boy love and the American gay movement (‘Miłość męsko‑chłopięca a amerykański ruch gejowski’), [w:] „Journal of Homosexuality” nr 20 (1990), s. 251–274.

[10] Zgodnie z najnowszymi wynikami badań Instytutu Alana Guttmachera tylko 1% amerykańskich mężczyzn uważa się za zdecydowanych homoseksualistów, chociaż 2% przyznaje się do aktywności homoseksualnej w pewnym okresie swego życia. Odbiega to wyraźnie od obiegowego poglądu, że aktywność płciowa typu homoseksualnego jest czymś rozpowszechnionym.

[11] R. Blanchard i inni, Fraternal birth order and sexual orientation in pedophiles (‘Kolejność urodzenia wśród braci a orientacja seksualna pedofilów’), [w:] „Archives of Sexual Behaviour” nr 29 (2000), s. 463–478.

[12] Zgodnie z informacjami pochodzącymi od hiszpańskiej organizacji Profesionales por la Ética sformułowania takie można znaleźć w materiałach edukacyjnych dla
uczniów klas trzecich w szkołach andaluzyjskiej Kordoby.

16.05.2011

Reforma reformy: "Skrzypce" do Novus Ordo.



Pomysł jakby nieco chybiony...


... ale może to tylko moje subiektywne odczucie.

14.05.2011

„Nachalne są te k…. i zuchwałe”



Tym nieśmiertelnym cytatem z „Przygód dobrego wojaka Szwejka” można skwitować depeszę Katolickiej Agencji Informacyjnej zatytułowaną Liturgia nie dla przeciwników soboru”, która jako jedyny komentarz do wydanej wczoraj w Rzymie instrukcji Universae Ecclesiae przywołuje wypowiedzi ks. dr. Mateusza Matuszewskiego, konsultora Komisji Episkopatu Polski ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów. Wypowiedzi ks. Matuszewskiego brzmią jak drwina i są ostatecznym (choć zapewne nie ostatnim) dowodem na nieudolność Kurii Rzymskiej niebędącej już w stanie wydać żadnego prawa, które budziłoby respekt wśród biskupów.

Trudno jednak mieć pretensje do ks. dr. Matuszewskiego, który nie jest entuzjastą dawnej liturgii – a już zupełnie katolickich tradycjonalistów – i czyni tylko to, na co pozwalają mu jego przełożeni i tekst samej instrukcji. A ta okazuje się kolejnym bublem, które Rzym ma w zwyczaju co jakiś czas publikować. Wystarczy przypomnieć dokument tak wielkiej wagi, jak list do prześladowanych chińskich katolików zrazu wymagający noty wyjaśniającej i niezliczonej liczby komentarzy Sekretariatu Stanu. Wyrządziło to tamtejszemu Kościołowi więcej szkód niż pożytku, a ks. Matuszewski z łatwością udowadnia, że podobnie może być w przypadku wspomnianego dokumentu. 

Instrukcja w swych założeniach miała, jak się powszechnie uważa, zdyscyplinować biskupów, gdy idzie o implementację norm zawartych w motu proprio Summorum Pontificum i wyjaśnić te punkty papieskiego dokumentu, które zostały sformułowane w sposób dwuznaczny i niejasny. Dziś okazało się, że tam, gdzie prawo wydawało się w miarę klarowne (lub zostało wyjaśnione), instrukcja je zaciemnia, a tam, gdzie zapisy były niejednoznaczne - interpretuje je na niekorzyść nadzwyczajnej formy rytu rzymskiego. I na nic zda się cała ta (nazbyt) obszerna preambuła, w której papież ustami kardynała Levady zaklina rzeczywistość, mówiąc, że NOM jest tym samym lex orandi, co Msza sprawowana w rycie klasycznym i że „używanie liturgii rzymskiej obowiązującej w 1962 roku jest prawem danym dla dobra wiernych, a więc ma być interpretowane w sensie przychylnym dla wiernych, którzy są jego głównymi adresatami”. Pomimo tych zaklęć przepisy szczegółowe są jakie są, co z pewnością zostanie wykorzystane. 

Służę przykładami. Z jednej strony kardynał prefekt pisze, że „ze względu na swoją starożytność i czcigodność forma nadzwyczajna musi być zachowywana z należnym jej honorem”, a z drugiej strony nie nakazuje nauczać celebrowania według tego rytu w seminariach. W związku ks. dr. Matuszewski stwierdza ni mniej, ni więcej, tylko że „w watykańskiej instrukcji nie ma nakazu nauczania kleryków tej formy sprawowania Mszy jako równie ważnej, co zwyczajna”. I niestety ma rację.

Dotąd o ustanowienie Mszy w rycie klasycznym mogła wnioskować grupa wiernych trwale istniejąca (stabiliter existens). Motu proprio nie precyzowało ilu wiernych ma liczyć taka grupa i czy muszą oni pochodzić z tej samej parafii – a te dwie kwestie okazały się kluczowe. Instrukcja nie tylko w pełni tych zagadnień nie wyjaśnia, ale jeszcze stawia przed wiernymi dodatkowe wymogi. Choć wiadomo już, że grupa może pochodzić z różnych parafii, a nawet diecezji, to nadal nie podano minimalnej liczy osób, które muszą ją tworzyć, nie określono, co w rzeczywistości oznacza to, że musi być ona „trwale istniejącą”, ale stwierdzono, iż grupa ta musi być nie tylko „zorganizowana”, ale również, że owi wierni nie mogą należeć do grup negujących ważność NOM.

Co na to ks. dr Matuszewski? „Chociaż nie zostało określone, co to znaczy «stabilna grupa» czy jak liczna powinna być, to jednak konkretne rozstrzygnięcia pozostawiono w gestii Kościołów lokalnych. Instrukcja stwierdza, że nie można spełniać próśb osób indywidualnych, ale musi to być grupa stała, zorganizowana, może być międzyparafialna”. Czy 50 osób to grupa – zapewne, ale czy stabilna, trwale istniejąca? To cały czas będzie zależało od widzimisię ordynariusza, któremu kardynał Levada w swej świętej naiwności (tak to interpretujmy) dał do ręki bicz w postaci przymiotnika „zorganizowana”. Bo cóż to znaczy? Z całą pewnością nie to, że grupa jest w stanie wyłonić spośród siebie przedstawiciela do rozmów z biskupem. To byłoby zbyt proste. Zorganizowana, czyli w jakiś sposób stowarzyszona. Ale przecież nie na mocy prawa świeckiego, bo to nie ma zastosowania w życiu Kościoła. A skoro tak, to znaczy, że na mocy prawa kościelnego. I to koniec. Znów trzeba będzie pisać do Ecclesia Dei z pytaniami, czy grupa musi mieć osobowość prawną, kościelny placet i asystenta, żeby mogła być uznana za zorganizowaną i niepotraktowana przez kurię «per nogam».

Zupełne kuriozum stanowi punkt mówiący, że „wierni, którzy proszą o Msze św. w formie nadzwyczajnej, nie mogą w żaden sposób popierać albo należeć do grup, które okazują się być przeciwko ważności bądź prawomocności Mszy św. i Sakramentów celebrowanych w formie zwyczajnej albo przeciwko Biskupowi Rzymu jako Najwyższemu Pasterzowi Kościoła Powszechnego”. Najpewniej doprowadzi to do takich cyrków, jakich jeszcze w polskim Kościele nie było. Ks. dr Matuszewski mówi o tym tak: „Najważniejsze co zostało przypomniane to zasada, że trzeba być w pełnej jedności z Kościołem, a więc przyjmować nauczanie papieża i nauczanie Soboru Watykańskiego II, by móc prosić o sprawowanie liturgii w formie nadzwyczajnej rytu rzymskiego”. Konsultor Episkopatu podkreśla, że nowa instrukcja jest ważnym przypomnieniem, iż można w diecezji pozwolić na organizowanie się stabilnych grup wiernych, ale nie mogą oni kwestionować Vaticanum Secundum Z JEGO CAŁĄ REFORMĄ LITURGICZNĄ CZY EKUMENICZNYMI OSIĄGNIĘCIAMI.

W perspektywie mamy zatem żądania podpisywania lojalek, w których wierni proszący o Mszę będą musieli deklarować, że „wierzą w Sobór i wszystkie sprawy jego”. Nieistotne, czy wierzą w realną obecność, czy żyją w łasce, czy po katolicku wychowują dzieci – ważne będzie, czy wierzą w ekumenizm, kolegializm i ducha soboru. Można sobie wyobrazić, że ten punkt jest wymierzony w wiernych związanych z Bractwem Świętego Piusa X, które wprawdzie nie odrzuca ważności NOM i uznaje władzę papieża nad Kościołem, ale powszechnie twierdzi się, że jest inaczej. Jeśli kardynał Levada rzeczywiście tego chciał, to dał kolejny przykład zupełnego oderwania od rzeczywistości: wierni związani z piusowcami będą prosić się w kuriach o Msze, ale będą intensywniej działać na rzecz sprowadzenia do swego miasta księży Bractwa.

To z jednej strony cieszy, ale z drugiej może wpłynąć na środowiska indultowe, których członkowie (szczególnie tam, gdzie nie ma kaplic FSSPX), dokładnie odpytani na tę okoliczność, mogą okazać się zaskakująco radykalni w poglądach na temat „ducha soboru”. A (post)indulty są przecież potrzebne choćby po to, by być jak kamienie w pontyfikalnych sandałach i przypominać hierarchom o palącym problemie.

Kolejną kwestią, co do której oczekiwano, że zostanie rozwiązana przez instrukcję, była „zdatność” kapłana do celebracji. Po wydaniu motu proprio Summorum Pontificum niektóre konferencje episkopatów postanowiły egzaminować księży z łaciny. Biskupia pewność siebie była tak wielka, że nie bali się nawet autokompromitacji – księża kończyli przecież seminaria duchowne, w których łacina była przedmiotem obowiązkowym i aby otrzymać święcenia musieli uzyskać pozytywną notę i ukończyć studia. Czyżby w diecezjalnych seminariach fałszowano noty w indeksach albo nauczano poniżej wymaganego poziomu? Nikomu nie przyszło przy tym do głowy, by w podobny sposób egzaminować księży chcących celebrować NOM w języku łacińskim.

Co na to ksiądz Matuszewski? Ano plecie swoje androny: „(…) zwraca też uwagę, iż w instrukcji Universae Ecclesiae podtrzymano wymaganie co do umiejętności księży. – Kapłan musi być przygotowany, posiadać odpowiednią wiedzę liturgiczną jak taką formę liturgii rytu rzymskiego celebrować i znać podstawy łaciny – podkreśla. Podobnie jak nie wolno księdzu sprawować Mszy św. w języku, którego nie zna, chociaż poprawnie umiałby odczytać teksty, również w języku łacińskim nie wolno celebrować tej liturgii księdzu, który nie znałby podstaw tego języka – wyjaśnia liturgista. Jego zdaniem to ważne doprecyzowanie, gdyż w Polsce są grupy, które wcześniej zgłaszały: «mamy księdza, a on nie musi znać łaciny, bo Watykan wcale nie wymaga, żeby znał łacinę». – Teraz wiadomo, że wymaga. Nie wymaga literackiej łaciny, ale podstaw owszem – zaznacza konsultor Episkopatu”.

A co o tym mówi instrukcja? Owszem, że zdatny jest każdy kapłan o uregulowanej sytuacji kanonicznej, ale musi on wypowiadać słowa poprawnie i rozumieć ich znaczenie. Tak więc biskup pośle go na egzamin z „rozumienia”, latynista odpyta go nie tylko z deklinacji, ale i z zastosowania konstrukcji typu accusativus cum infinitivo, co będzie stanowić finał sprawy. 

I żeby nie było za wesoło jest jeszcze zakaz udzielania święceń w rycie klasycznym, jeśli dane seminarium należy do diecezji lub instytutu, który nie podlega komisji Ecclesia Dei. Cóż, można żałować, ale kto wie, czy nie wyniknie z tego coś dobrego – żaden kleryk nie będzie się łudził, że można być katolickim kapłanem-tradycjonalistą na pół gwizdka, takim, który jakoś przepęka współczesną „zawodówkę dla księży”, a później otrzyma święcenia według dawnego rytuału. Może to wręcz skłonić wielu wahających się młodych ludzi do bardziej radykalnych wyborów.

Przykładami można sypać jak z rękawa, a pytania mnożą się jak króliki. Czy naprawdę nie można było napisać, że grupa musi liczyć przynajmniej pięć, sześć czy osiem osób i wyłonić spośród siebie przedstawiciela?; że zdatny jest każdy wyświęcony kapłan, który w seminarium otrzymał pozytywną notę z łaciny i według własnego uznania odpowiedzialnie stwierdza, iż zna ryt?; że jeśli nie ma świątyni, w której można celebrować Triduum, to należy zorganizować je tylko w starym rycie (zaraz znalazłoby się pięć kościołów filialnych czy rektorskich nieużywanych w Wielkim Tygodniu)?.

Oczywiście są i pozytywy, do których należy jasne stwierdzenie, że każdy kapłan ma prawo celebrować prywatnie, że zakonnicy mogą korzystać z własnych rytów, że można publicznie odprawić Święte Triduum, że Ecclesia Dei jest w tych sprawach ordynariuszem, którego decyzje można skarżyć jedynie w Sygnaturze Apostolskiej, etc. Jednak – by użyć cytatu z Misia – „rozchodzi się o to, żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów”, bo to z minusami będziemy borykać się na co dzień.

Cóż, wielu katolików znów czekają czasy intensywnej korespondencji z komisją Ecclesia Dei i oskarżenia o pisanie donosów na własnego biskupa. Znów przez kilka lat trwać będzie w Kościele walka o Lebensraum dla rytu klasycznego. No chyba, że papież z odpowiednią ostentacją wyrzuci na twarz jednego czy drugiego krnąbrnego hierarchę (co w sumie znakomicie zastąpiłoby wydawanie jakichkolwiek podobnych instrukcji). Pytanie, czy wierni okażą się zdeterminowani i czy Ojciec Święty rzeczywiście wie czego chce, a jego władza jest nadal cokolwiek większa niż weneckiego doży.

Jakub Pytel