W maju 2010 roku na
łamach miesięcznika Zawsze
wierni ukazał się kolejny odcinek cyklu zatytułowanego „Sławni konwertyci”,
tym razem poświęcony postaci G. K. Chestertona. Przyznaję, że przygotowując
tekst sam musiałem nadrobić pewne braki w lekturze i spróbować przebić się
przez mgłę stereotypów otaczającą postać tego angielskiego konwertyty i
pisarza, którego twórczość zdaje się być przesiąknięta – nie chcę przesadzić,
ale jednak muszę to przyznać – charyzmatem prorockim. Zyskałem dzięki temu
świadomość, że to, co dotąd traktowałem jako fanaberię grona oddanych
czytelników, a więc postulat wszczęcia procesu beatyfikacyjnego pisarza, jest
inicjatywą nie tylko poważną, ale również ze wszech miar zasadną. W
konsekwencji kolejny odcinek cyklu, opublikowany w lutym tego roku, poświęciłem
właśnie świętości Chestertona. Tymczasem jednak przypominam pierwszy majowy
odcinek cyklu, w którym znalazło się również tłumaczenie jednego z tekstów
Chestertona zatytułowane "Maryja i konwertyta". Wybór padł na ten
właśnie fragment twórczości pisarza, bowiem - o czym chyba nie raz już tu
pisałem - świadectwa konwertytów dot. kultu Matki Bożej zawsze wydawały mi się
o wiele bardziej wartościowe (jako materiał apologetyczny), niż te pochodzące
od katolików "z urodzenia", którzy od dzieciństwa wzrastają w Jej
obecności i kochają Najświętszą Pannę bezwarunkowo, w odróżnieniu od
nawróconych, dla których cześć jaką my, katolicy, otaczamy Maryję Pannę bywa
problematyczna.
Gilbert Keith
Chesterton. Postać wciąż nieznana
Trudność dotycząca
Chestertona polega na tym, że o osobie tego sławnego pisarza, który odrzucił
agnostycyzm, a później anglikanizm, by przyjąć wiarę katolicką, nie sposób
napisać krótkiej notatki. Jeśli autor nie ograniczy się do kilku podstawowych,
encyklopedycznych informacji, to niezwykłe bogactwo myśli oraz barwność tej
postaci zmusi go, czy raczej będzie stanowiła nieodpartą zachętę, by pisać, nie
licząc się z wymogami wydawcy.
Pokusa jest tym
większa, że sylwetka oraz dorobek Chestertona wydaje się w Polsce znany, przy
czym nacisk należy położyć na słowa „wydaje się”. Któż bowiem z szerokiego
kręgu czytelników skojarzy to nazwisko z jakimkolwiek więcej tytułem, niż
Człowiek, który był czwartkiem lub Przygody księdza Browna, w których i tak
najczęściej dostrzeże tylko kryminał. Kto, z kolei, spośród czytelników
katolickich wymieni bez zastanowienia cokolwiek więcej, niż Ortodoksję,
Wiekuistego człowieka i Heretyków? Pytanie to wcale nie stanowi wyrzutu wobec
wydawców, bo ukazało się wystarczająco wiele polskich przekładów prac tego
pisarza (choć dobrej literatury nigdy dość), by mógł on być w naszym kraju
naprawdę dobrze poznany. Idzie raczej o to, że postać Chestertona jako autora
jest mocno spłycana. Przyczyniają się do tego zarówno ci, którzy tak chętnie w
notach biograficznych piszą o nim jako o „mistrzu groteski, paradoksu i humoru
absurdalnego” oraz jako prezesie Klubu Pisarzy Detektywistycznych, jak i ci
widzący w jego zwalistej, majestatycznej sylwetce najlepszą ilustrację dorobku
„znakomitego katolickiego pisarza, wspaniałego apologety i wielkiego
myśliciela”. A przecież wszystko, co w Polsce cenione, jest zaledwie niewielką
częścią dorobku pisarza, który z pewnością zyska większe uznanie, gdy szerszemu
gronu czytelników przybliży się to, co w nim nadal nieznane (jego twórczość
liczy niemal osiemdziesiąt tomów!). Uczynić to można nie jedynie dzięki
lekturze jego autobiografii, ale dzięki całej mnogości krótszych tekstów i
wypowiedzi, w których pisarz nie unikał komentowania ważnych, współczesnych mu
wydarzeń. Wchodził przy tym w liczne spory i polemiki, nie ograniczając się do
ściśle pojmowanej dziedziny religii, ale poruszając także kwestie z zakresu
polityki i spraw społecznych. Wespół z innym konwertytą, Hilarym Bellockiem,
opracował program ekonomiczny zbudowany na teorii dystrybucjonizmu,
dystansujący się od kapitalizmu i socjalizmu, postulujący oparcie gospodarki o
drobną rodzinną własność. Nie poprzestawał na słowach, lecz zorganizował akcję
polityczną mającą na celu przywrócenie własności rolnej potomkom angielskich
chłopów i uniezależnienie rzemiosła od wielkiego kapitału.
Tak jak nie
posługiwał się jedynie prozą — był przecież również poetą i autorem sztuk
teatralnych — również jego działalność społeczno¬ polityczna nie koncentrowała
się tylko na wspieraniu drobnych posiadaczy. We własnym tygodniku zatytułowanym
„G. K.’s Weekly”, jak i w felietonach pisanych przez wiele lat do „Illustrated
London News” wspierał rozmaite inicjatywy konserwatywne, a w działalności
dziennikarskiej celował też w krytyce literackiej i w ogóle w krytyce sztuki —
większość jego czytelników zapewne bardziej byłaby skłonna sądzić, że ukończył
studia w którymś z kolegiów Oksfordu, niż londyńską Slade School of Fine Art.
Niezmiernie
intrygujące jest pytanie, czy zobaczymy kiedyś obrazy przedstawiające tę
zwalistą postać w sposób, w jaki nakazują kanony pisania ikon, i czy nad jego
bujną fryzurą pojawi się nimb. A wiele wskazuje, że może się tak stać, bowiem
członkowie Stowarzyszenia Chestertonowskiego, założonego przed 30 laty w
Anglii, wystąpili z inicjatywą wszczęcia procesu beatyfikacyjnego sławnego
konwertyty. Nie bez racji stwierdzają, że Chesterton jako autor książek pełnych
humoru, trafnych spostrzeżeń i prowokujących do myślenia paradoksów przyczynił
się do dużej liczby nawróceń. I nietrudno spotkać się z opinią o oczywistości
dowodów na jego świętość, bo wiele świadectw mówi o nim jako o człowieku pełnym
dobroci i — czemu niekiedy trudno dać wiarę — pokory. Pisarz nie posiadał
wrogów i choć proponował model wiary bezkompromisowej, to w zadziwiający sposób
umiał to uczynić najzupełniej niekonfrontacyjnie. Był przy tym skuteczniejszym
obrońcą prawdy i miłości niż całe zastępy ich wojowników, a o wielkości jego
talentu świadczy umiejętność przedstawienia chrześcijaństwa szerokiemu gronu
odbiorców — zarówno wierzącym, jak agnostykom i atestom. Zgodnie z kategoriami
Kościoła starożytnego Chesterton będzie mógł dołączyć do grona wyznawców. Był
nie tylko apologetą, ale także w pewien sposób prorokiem, który na wiele lat
wstecz przewidział dramatyczne zagadnienia nowoczesności, jak choćby eugenikę.
Gilbert Keith
Chesterton był zatem postacią o wiele bardziej nietuzinkową, a może w inny
sposób nietuzinkową, niż to się przyjęło sądzić. Przy tym, jak twierdzi Terry
Pratchett, najpopularniejszy współczesny brytyjski pisarz, „Chesterton,
przyjmowany codziennie w niewielkich dawkach jest balsamem dla duszy”. I chyba
nie sposób nie dodać, że jest to balsam skutecznie gojący rany zwątpienia.
Gilbert Keith
Chesterton
Maryja i konwertyta
Wychowałem się w tej
części świata protestanckiego, który najlepiej można scharakteryzować, mówiąc,
że nazywa Najświętszą Maryję Pannę mianem Madonny.
Czasami świat ów nazywał ją Madonną przez ogólne skojarzenie z włoskim malarstwem. Nie był to świat sfanatyzowany czy niewykształcony; nie postrzegał wszystkich Madonn jako idoli, a wszystkich Włochów jako pariasów [1]. Używano tego określenia przez wzgląd na typowo angielski instynkt kompromisu, tak aby uniknąć zarówno oznak czci, jak i braku szacunku. Było to, gdy się nad tym zastanowić, bardzo osobliwe zjawisko, spowodowane tym, że protestantowi nie wolno nazywać Maryi „Naszą Panią”, ale może nazywać ją „Moją Panią”[2]. Wydaje się to, teoretycznie, wskazywać na poufałość o jeszcze bardziej intymnym i mistycznym charakterze niż w kulcie katolickim. Nie muszę jednak mówić, że tak nie było. Nie był to bowiem zwyczaj wolny od dziwacznego wiktoriańskiego wybiegu, polegającego na tłumaczeniu na języki obce problematycznych lub niewłaściwych wyrażeń.
Ale nie było to też
pozbawione jakiegoś rodzaju szczerej serdeczności, mimo niejasnego szacunku dla
roli, jaką odegrała Madonna we współczesnej historii kultury i sztuki naszej
cywilizacji. Z pewnością zwykły, łączący bogobojność z rozsądkiem Anglik nigdy
nie chciałby okazać braku szacunku dla tego aspektu swojej tradycji. Nawet
jeśli był o wiele mniej liberalny, bywały i oczytany, niż moi rodzice. Z
drugiej strony był oczywiście całkowicie nieświadom tego, że mówi „Moja Pani”,
a jeśli uświadomić go, że w istocie tak jest, przyznałby, że to raczej dziwne.
Nie zapominam — bo rzeczywiście byłaby to wielka niewdzięczność z mojej strony, gdybym zapomniał — że byłem szczęśliwy wśród własnej, stosunkowo rozsądnej i umiarkowanej rodziny i pośród przyjaciół. I że istnieje cały świat protestancki, który uznałby taki rodzaj protestantyzmu za mało uduchowiony. Ten dziwny, maniakalny sprzeciw wobec mariolatrii; szalona czujność wyglądająca pierwszych najdrobniejszych oznak kultu Maryi niczym plam chorobowych; jawne przypisywanie Jej nieustannych i potajemnych ingerencji w prerogatywy Chrystusa; z jednego rzutu okiem na niebieskie szaty wyciąganie wniosków o obecności Kobiety w Szkarłacie [3] — tego wszystkiego nigdy nie odczuwałem, nie znałem i nie zdawałem sobie z tego sprawy, nawet jako dziecko. Podobnie ci, którzy mnie wychowywali. Nie mieli oni zielonego pojęcia o Kościele katolickim i z pewnością nie wiedzieli, że ktoś z nimi związany mógłby kiedykolwiek do niego należeć. Wiedzieli jednak, że szlachetne i piękne idee zostały przedstawione światu pod postacią tego świętego oblicza, jak były przedstawione pod postaciami greckich bogów czy herosów. Jednak, odłożywszy na bok wszelkie pozory, że ta protestancka atmosfera była atmosferą czynnie antykatolicką, mogę powiedzieć, że mój przypadek był dość niezwykły.
Nierozważnie podjąłem
się pisania na temat zarazem intymny i śmiały. Powinien on rzeczywiście, swą
własną powagą, uniemożliwić popadnięcie w egoizm, ale jednocześnie nie
pozostawia wyboru, zmuszając do osobistej narracji.
„Maryja i konwertyta”
to najbardziej osobiste z zagadnień, bo nawrócenie jest czymś bardziej
osobistym i mniej wspólnotowym niż komunia i angażuje jednostkowe uczucia jako
wstęp do zbiorowego współodczuwania. Również dlatego, że kult Maryi jest w dość
specyficzny sposób kultem osobowym. Ponadto jego głębszy sens zawsze musi być
związany ze czcią wobec osobowego Boga. Bóg jest Bogiem, Stwórcą wszystkich
rzeczy widzialnych i niewidzialnych. Matka Boża jest w dość szczególny sposób
związana z rzeczami widzialnymi, bo pochodzi spośród nas i przez Jej cielesność
Bóg objawił się zmysłom. W obecności Boga musimy pamiętać o tym, co jest
niewidzialne, nawet w znaczeniu jedynie intelektualnym: abstrakcje i
fundamentalne „pierwsze zasady”; umiłowanie prawdy; poszanowanie praw rozumu i
czcigodnej logiki w sprawach, w których Bóg sam je respektuje. Bo, jak
podkreśla św. Tomasz z Akwinu, Bóg sam nie stoi w sprzeczności z zasadą
sprzeczności.
Ale Matka Boża, przypominająca nam w szczególności o Wcieleniu Bożym, do pewnego stopnia gromadzi i ucieleśnia wszystkie te pierwiastki duszy i wyższe instynkty, które są uprawnionymi drogami na skróty do Bożej miłości. Radzenie sobie z tymi osobistymi uczuciami, nawet w tym prostym i krótkim zarysie, jest zatem niełatwe. Mam nadzieję, że nie będę źle zrozumiany, skoro przytaczany przeze mnie przykład jest wyłącznie osobisty, ponieważ to jest ten swoisty element religii, który naprawdę nie może być pozbawiony osobistego wymiaru. Może to przypadek albo najbardziej niezasłużony dar z nieba — tak czy inaczej jest faktem, że zawsze w dziwny sposób tęskniłem do pozostałości tej szczególnej tradycji, nawet w świecie, gdzie była uważana za legendę. Ta myśl nie tylko nawiedzała mnie wtedy, gdy wciąż przechodziłem typowy etap uczniowskiego sceptycyzmu, ale miała na mnie wpływ już wcześniej, zanim porzuciłem religijny matecznik, do którego Matka Boża nie pasowała lub w którym nie miała właściwego miejsca. Niedawno znalazłem nagryzmoloną odręcznym pismem tyradę niebywale nieudolnie imitującą Swinburne’a, która najwyraźniej jednak skierowana była do tego, co powinienem był nazywać obrazem Madonny. Dokładnie pamiętam, jak przeczytałem wersy z Hymnu do Prozerpiny, czerpiąc przyjemność z jego potoczystości i dźwięczności, jednak rozmyślnie odchodząc od intencji Swinburne’a, założywszy, że ich treść skierowana była ku nowej chrześcijańskiej Królowej życia, nie zaś ku upadłej pogańskiej królowej śmierci. „Lecz wciąż zwracam się ku niej, ujrzawszy, że ona do końca trwać będzie niezmiennie / Bogini, dziewico, królowo, bądź teraz przy mnie i okaż życzliwość”. I od tej chwili miałem niejasną, bardzo mglistą, lecz powoli klarującą się ideę obrony wszystkiego, co Konstantyn wzniósł, podobnie jak poganin Swinburne’a bronił wszystkiego, co upadło.
Ale Matka Boża, przypominająca nam w szczególności o Wcieleniu Bożym, do pewnego stopnia gromadzi i ucieleśnia wszystkie te pierwiastki duszy i wyższe instynkty, które są uprawnionymi drogami na skróty do Bożej miłości. Radzenie sobie z tymi osobistymi uczuciami, nawet w tym prostym i krótkim zarysie, jest zatem niełatwe. Mam nadzieję, że nie będę źle zrozumiany, skoro przytaczany przeze mnie przykład jest wyłącznie osobisty, ponieważ to jest ten swoisty element religii, który naprawdę nie może być pozbawiony osobistego wymiaru. Może to przypadek albo najbardziej niezasłużony dar z nieba — tak czy inaczej jest faktem, że zawsze w dziwny sposób tęskniłem do pozostałości tej szczególnej tradycji, nawet w świecie, gdzie była uważana za legendę. Ta myśl nie tylko nawiedzała mnie wtedy, gdy wciąż przechodziłem typowy etap uczniowskiego sceptycyzmu, ale miała na mnie wpływ już wcześniej, zanim porzuciłem religijny matecznik, do którego Matka Boża nie pasowała lub w którym nie miała właściwego miejsca. Niedawno znalazłem nagryzmoloną odręcznym pismem tyradę niebywale nieudolnie imitującą Swinburne’a, która najwyraźniej jednak skierowana była do tego, co powinienem był nazywać obrazem Madonny. Dokładnie pamiętam, jak przeczytałem wersy z Hymnu do Prozerpiny, czerpiąc przyjemność z jego potoczystości i dźwięczności, jednak rozmyślnie odchodząc od intencji Swinburne’a, założywszy, że ich treść skierowana była ku nowej chrześcijańskiej Królowej życia, nie zaś ku upadłej pogańskiej królowej śmierci. „Lecz wciąż zwracam się ku niej, ujrzawszy, że ona do końca trwać będzie niezmiennie / Bogini, dziewico, królowo, bądź teraz przy mnie i okaż życzliwość”. I od tej chwili miałem niejasną, bardzo mglistą, lecz powoli klarującą się ideę obrony wszystkiego, co Konstantyn wzniósł, podobnie jak poganin Swinburne’a bronił wszystkiego, co upadło.
Można jeszcze
zauważyć, że nienawrócony świat, purytański lub pogański, ale może zwłaszcza
purytański, ma bardzo osobliwe wyobrażenie o zbiorowej jedności katolickich
spraw bądź myśli. Jego przedstawiciele, nawet jeśli nie są zapamiętałymi
wrogami [Kościoła], tworzą najdziwniejsze spisy rzeczy, które ich zdaniem stanowią
o życiu katolików: niezwykły wybór przedmiotów, takich jak świece, różańce,
kadzidło (zwykle ulegają wrażeniu ogromnego znaczenia i nieodzowności
kadzidła), szaty, ostrołukowe okna, a później cały zbiór rzeczy istotnych i
nieistotnych rzucony w jakiejkolwiek kolejności: posty, relikwie, praktyki
pokutne albo osoba papieża.
Lecz nawet w swej dezorientacji świadczą oni o potrzebie, która nie jest aż tak niedorzeczna, jak ich usiłowania, by jej sprostać; potrzebie jakiegoś podsumowania „wszelkich tego rodzaju rzeczy”, które rzeczywiście charakteryzują katolicyzm i nic więcej poza katolicyzmem. Opis ten powinien oczywiście być sporządzony od wewnątrz [katolicyzmu] przez definiowanie i rozwijanie jego najważniejszych zasad teologicznych. Nie jest to jednak ten rodzaj potrzeby, o którym wspominam. Idzie mi o to, że ludzie potrzebują obrazu, wyróżniającego się, barwnego i wyrazistego. Wizerunku, który natychmiast będzie mógł być przywołany w wyobraźni, skoro to, co jest katolickie, ma być możliwe do odróżnienia od tego, co uważa się za chrześcijańskie, a nawet od tego, co w pewnym sensie jest chrześcijańskie, ale tylko w pewnym sensie.
Teraz ledwie mogę
sobie przypomnieć czas, gdy obraz Matki Bożej nie pojawiał się w moim umyśle
dość wyraźnie, przy wspomnieniu czy myśli o wszystkich tych rzeczach. Byłem
dość daleko od tych spraw, a później pełen wątpliwości na ich temat, następnie
toczyłem dla nich spór ze światem i ze sobą przeciwko nim, bo taka jest ludzka
kondycja przed konwersją. Lecz czy ta figura była odległa, czy też ciemna i
tajemnicza, czy była zgorszeniem dla moich współczesnych, czy też była
wyzwaniem dla mnie — nigdy nie wątpiłem, że ta postać była postacią wiary; że
ona uosabiała, jako w pełni człowiek, nadal będąc tylko człowiekiem, wszystko,
co ta Rzecz miała do powiedzenia ludziom.
W chwili, gdy
przypominałem sobie o Kościele katolickim, przypomniałem sobie Ją; kiedy
starałem się zapomnieć o Kościele katolickim, starałem się zapomnieć o Niej;
gdy w końcu ujrzałem coś szlachetniejszego niż mój los — najbardziej wolny i
najtrudniejszy ze wszystkich aktów mej wolności — stanąwszy wobec Jej
niewielkiego złoconego obrazu w porcie w Brindisi, uczyniłem przyrzeczenie,
które miałem wypełnić po powrocie do mej ojczyzny.
---*---
Tekst za: G. K. Chesterton, The Well and the Shallows, tłum. Mariusz Krzewina.
[1] W tekście
oryginalnym: „Dagoes”. Było to pejoratywne określenie dotyczące ubogich
emigrantów z Italii, Hiszpanii i Portugalii, które nawiązywało do popularnego
wśród nich imienia Diego.
[2] Madonna — wł.
‘Moja Pani’.
[3] Kobieta w
Szkarłacie — nawiązanie do występującej w Apokalipsie postaci Wielkiej
Nierządnicy Babilońskiej, w której protestanci upatrywali również figury
Kościoła katolickiego.