30.03.2011

Chesterton wciąż nieznany



W maju 2010 roku na łamach miesięcznika Zawsze wierni ukazał się kolejny odcinek cyklu zatytułowanego „Sławni konwertyci”, tym razem poświęcony postaci G. K. Chestertona. Przyznaję, że przygotowując tekst sam musiałem nadrobić pewne braki w lekturze i spróbować przebić się przez mgłę stereotypów otaczającą postać tego angielskiego konwertyty i pisarza, którego twórczość zdaje się być przesiąknięta – nie chcę przesadzić, ale jednak muszę to przyznać – charyzmatem prorockim. Zyskałem dzięki temu świadomość, że to, co dotąd traktowałem jako fanaberię grona oddanych czytelników, a więc postulat wszczęcia procesu beatyfikacyjnego pisarza, jest inicjatywą nie tylko poważną, ale również ze wszech miar zasadną. W konsekwencji kolejny odcinek cyklu, opublikowany w lutym tego roku, poświęciłem właśnie świętości Chestertona. Tymczasem jednak przypominam pierwszy majowy odcinek cyklu, w którym znalazło się również tłumaczenie jednego z tekstów Chestertona zatytułowane "Maryja i konwertyta". Wybór padł na ten właśnie fragment twórczości pisarza, bowiem - o czym chyba nie raz już tu pisałem - świadectwa konwertytów dot. kultu Matki Bożej zawsze wydawały mi się o wiele bardziej wartościowe (jako materiał apologetyczny), niż te pochodzące od katolików "z urodzenia", którzy od dzieciństwa wzrastają w Jej obecności i kochają Najświętszą Pannę bezwarunkowo, w odróżnieniu od nawróconych, dla których cześć jaką my, katolicy, otaczamy Maryję Pannę bywa problematyczna.

Gilbert Keith Chesterton. Postać wciąż nieznana

Trudność dotycząca Chestertona polega na tym, że o osobie tego sławnego pisarza, który odrzucił agnostycyzm, a później anglikanizm, by przyjąć wiarę katolicką, nie sposób napisać krótkiej notatki. Jeśli autor nie ograniczy się do kilku podstawowych, encyklopedycznych informacji, to niezwykłe bogactwo myśli oraz barwność tej postaci zmusi go, czy raczej będzie stanowiła nieodpartą zachętę, by pisać, nie licząc się z wymogami wydawcy.

Pokusa jest tym większa, że sylwetka oraz dorobek Chestertona wydaje się w Polsce znany, przy czym nacisk należy położyć na słowa „wydaje się”. Któż bowiem z szerokiego kręgu czytelników skojarzy to nazwisko z jakimkolwiek więcej tytułem, niż Człowiek, który był czwartkiem lub Przygody księdza Browna, w których i tak najczęściej dostrzeże tylko kryminał. Kto, z kolei, spośród czytelników katolickich wymieni bez zastanowienia cokolwiek więcej, niż Ortodoksję, Wiekuistego człowieka i Heretyków? Pytanie to wcale nie stanowi wyrzutu wobec wydawców, bo ukazało się wystarczająco wiele polskich przekładów prac tego pisarza (choć dobrej literatury nigdy dość), by mógł on być w naszym kraju naprawdę dobrze poznany. Idzie raczej o to, że postać Chestertona jako autora jest mocno spłycana. Przyczyniają się do tego zarówno ci, którzy tak chętnie w notach biograficznych piszą o nim jako o „mistrzu groteski, paradoksu i humoru absurdalnego” oraz jako prezesie Klubu Pisarzy Detektywistycznych, jak i ci widzący w jego zwalistej, majestatycznej sylwetce najlepszą ilustrację dorobku „znakomitego katolickiego pisarza, wspaniałego apologety i wielkiego myśliciela”. A przecież wszystko, co w Polsce cenione, jest zaledwie niewielką częścią dorobku pisarza, który z pewnością zyska większe uznanie, gdy szerszemu gronu czytelników przybliży się to, co w nim nadal nieznane (jego twórczość liczy niemal osiemdziesiąt tomów!). Uczynić to można nie jedynie dzięki lekturze jego autobiografii, ale dzięki całej mnogości krótszych tekstów i wypowiedzi, w których pisarz nie unikał komentowania ważnych, współczesnych mu wydarzeń. Wchodził przy tym w liczne spory i polemiki, nie ograniczając się do ściśle pojmowanej dziedziny religii, ale poruszając także kwestie z zakresu polityki i spraw społecznych. Wespół z innym konwertytą, Hilarym Bellockiem, opracował program ekonomiczny zbudowany na teorii dystrybucjonizmu, dystansujący się od kapitalizmu i socjalizmu, postulujący oparcie gospodarki o drobną rodzinną własność. Nie poprzestawał na słowach, lecz zorganizował akcję polityczną mającą na celu przywrócenie własności rolnej potomkom angielskich chłopów i uniezależnienie rzemiosła od wielkiego kapitału.

Tak jak nie posługiwał się jedynie prozą — był przecież również poetą i autorem sztuk teatralnych — również jego działalność społeczno¬ polityczna nie koncentrowała się tylko na wspieraniu drobnych posiadaczy. We własnym tygodniku zatytułowanym „G. K.’s Weekly”, jak i w felietonach pisanych przez wiele lat do „Illustrated London News” wspierał rozmaite inicjatywy konserwatywne, a w działalności dziennikarskiej celował też w krytyce literackiej i w ogóle w krytyce sztuki — większość jego czytelników zapewne bardziej byłaby skłonna sądzić, że ukończył studia w którymś z kolegiów Oksfordu, niż londyńską Slade School of Fine Art.

Niezmiernie intrygujące jest pytanie, czy zobaczymy kiedyś obrazy przedstawiające tę zwalistą postać w sposób, w jaki nakazują kanony pisania ikon, i czy nad jego bujną fryzurą pojawi się nimb. A wiele wskazuje, że może się tak stać, bowiem członkowie Stowarzyszenia Chestertonowskiego, założonego przed 30 laty w Anglii, wystąpili z inicjatywą wszczęcia procesu beatyfikacyjnego sławnego konwertyty. Nie bez racji stwierdzają, że Chesterton jako autor książek pełnych humoru, trafnych spostrzeżeń i prowokujących do myślenia paradoksów przyczynił się do dużej liczby nawróceń. I nietrudno spotkać się z opinią o oczywistości dowodów na jego świętość, bo wiele świadectw mówi o nim jako o człowieku pełnym dobroci i — czemu niekiedy trudno dać wiarę — pokory. Pisarz nie posiadał wrogów i choć proponował model wiary bezkompromisowej, to w zadziwiający sposób umiał to uczynić najzupełniej niekonfrontacyjnie. Był przy tym skuteczniejszym obrońcą prawdy i miłości niż całe zastępy ich wojowników, a o wielkości jego talentu świadczy umiejętność przedstawienia chrześcijaństwa szerokiemu gronu odbiorców — zarówno wierzącym, jak agnostykom i atestom. Zgodnie z kategoriami Kościoła starożytnego Chesterton będzie mógł dołączyć do grona wyznawców. Był nie tylko apologetą, ale także w pewien sposób prorokiem, który na wiele lat wstecz przewidział dramatyczne zagadnienia nowoczesności, jak choćby eugenikę.

Gilbert Keith Chesterton był zatem postacią o wiele bardziej nietuzinkową, a może w inny sposób nietuzinkową, niż to się przyjęło sądzić. Przy tym, jak twierdzi Terry Pratchett, najpopularniejszy współczesny brytyjski pisarz, „Chesterton, przyjmowany codziennie w niewielkich dawkach jest balsamem dla duszy”. I chyba nie sposób nie dodać, że jest to balsam skutecznie gojący rany zwątpienia.

Gilbert Keith Chesterton
Maryja i konwertyta

Wychowałem się w tej części świata protestanckiego, który najlepiej można scharakteryzować, mówiąc, że nazywa Najświętszą Maryję Pannę mianem Madonny.

Czasami świat ów nazywał ją Madonną przez ogólne skojarzenie z włoskim malarstwem. Nie był to świat sfanatyzowany czy niewykształcony; nie postrzegał wszystkich Madonn jako idoli, a wszystkich Włochów jako pariasów [1]. Używano tego określenia przez wzgląd na typowo angielski instynkt kompromisu, tak aby uniknąć zarówno oznak czci, jak i braku szacunku. Było to, gdy się nad tym zastanowić, bardzo osobliwe zjawisko, spowodowane tym, że protestantowi nie wolno nazywać Maryi „Naszą Panią”, ale może nazywać ją „Moją Panią”[2]. Wydaje się to, teoretycznie, wskazywać na poufałość o jeszcze bardziej intymnym i mistycznym charakterze niż w kulcie katolickim. Nie muszę jednak mówić, że tak nie było. Nie był to bowiem zwyczaj wolny od dziwacznego wiktoriańskiego wybiegu, polegającego na tłumaczeniu na języki obce problematycznych lub niewłaściwych wyrażeń.

Ale nie było to też pozbawione jakiegoś rodzaju szczerej serdeczności, mimo niejasnego szacunku dla roli, jaką odegrała Madonna we współczesnej historii kultury i sztuki naszej cywilizacji. Z pewnością zwykły, łączący bogobojność z rozsądkiem Anglik nigdy nie chciałby okazać braku szacunku dla tego aspektu swojej tradycji. Nawet jeśli był o wiele mniej liberalny, bywały i oczytany, niż moi rodzice. Z drugiej strony był oczywiście całkowicie nieświadom tego, że mówi „Moja Pani”, a jeśli uświadomić go, że w istocie tak jest, przyznałby, że to raczej dziwne. 

Nie zapominam — bo rzeczywiście byłaby to wielka niewdzięczność z mojej strony, gdybym zapomniał — że byłem szczęśliwy wśród własnej, stosunkowo rozsądnej i umiarkowanej rodziny i pośród przyjaciół. I że istnieje cały świat protestancki, który uznałby taki rodzaj protestantyzmu za mało uduchowiony. Ten dziwny, maniakalny sprzeciw wobec mariolatrii; szalona czujność wyglądająca pierwszych najdrobniejszych oznak kultu Maryi niczym plam chorobowych; jawne przypisywanie Jej nieustannych i potajemnych ingerencji w prerogatywy Chrystusa; z jednego rzutu okiem na niebieskie szaty wyciąganie wniosków o obecności Kobiety w Szkarłacie [3] — tego wszystkiego nigdy nie odczuwałem, nie znałem i nie zdawałem sobie z tego sprawy, nawet jako dziecko. Podobnie ci, którzy mnie wychowywali. Nie mieli oni zielonego pojęcia o Kościele katolickim i z pewnością nie wiedzieli, że ktoś z nimi związany mógłby kiedykolwiek do niego należeć. Wiedzieli jednak, że szlachetne i piękne idee zostały przedstawione światu pod postacią tego świętego oblicza, jak były przedstawione pod postaciami greckich bogów czy herosów. Jednak, odłożywszy na bok wszelkie pozory, że ta protestancka atmosfera była atmosferą czynnie antykatolicką, mogę powiedzieć, że mój przypadek był dość niezwykły.

Nierozważnie podjąłem się pisania na temat zarazem intymny i śmiały. Powinien on rzeczywiście, swą własną powagą, uniemożliwić popadnięcie w egoizm, ale jednocześnie nie pozostawia wyboru, zmuszając do osobistej narracji.

„Maryja i konwertyta” to najbardziej osobiste z zagadnień, bo nawrócenie jest czymś bardziej osobistym i mniej wspólnotowym niż komunia i angażuje jednostkowe uczucia jako wstęp do zbiorowego współodczuwania. Również dlatego, że kult Maryi jest w dość specyficzny sposób kultem osobowym. Ponadto jego głębszy sens zawsze musi być związany ze czcią wobec osobowego Boga. Bóg jest Bogiem, Stwórcą wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. Matka Boża jest w dość szczególny sposób związana z rzeczami widzialnymi, bo pochodzi spośród nas i przez Jej cielesność Bóg objawił się zmysłom. W obecności Boga musimy pamiętać o tym, co jest niewidzialne, nawet w znaczeniu jedynie intelektualnym: abstrakcje i fundamentalne „pierwsze zasady”; umiłowanie prawdy; poszanowanie praw rozumu i czcigodnej logiki w sprawach, w których Bóg sam je respektuje. Bo, jak podkreśla św. Tomasz z Akwinu, Bóg sam nie stoi w sprzeczności z zasadą sprzeczności.

Ale Matka Boża, przypominająca nam w szczególności o Wcieleniu Bożym, do pewnego stopnia gromadzi i ucieleśnia wszystkie te pierwiastki duszy i wyższe instynkty, które są uprawnionymi drogami na skróty do Bożej miłości. Radzenie sobie z tymi osobistymi uczuciami, nawet w tym prostym i krótkim zarysie, jest zatem niełatwe. Mam nadzieję, że nie będę źle zrozumiany, skoro przytaczany przeze mnie przykład jest wyłącznie osobisty, ponieważ to jest ten swoisty element religii, który naprawdę nie może być pozbawiony osobistego wymiaru. Może to przypadek albo najbardziej niezasłużony dar z nieba — tak czy inaczej jest faktem, że zawsze w dziwny sposób tęskniłem do pozostałości tej szczególnej tradycji, nawet w świecie, gdzie była uważana za legendę. Ta myśl nie tylko nawiedzała mnie wtedy, gdy wciąż przechodziłem typowy etap uczniowskiego sceptycyzmu, ale miała na mnie wpływ już wcześniej, zanim porzuciłem religijny matecznik, do którego Matka Boża nie pasowała lub w którym nie miała właściwego miejsca. Niedawno znalazłem nagryzmoloną odręcznym pismem tyradę niebywale nieudolnie imitującą Swinburne’a, która najwyraźniej jednak skierowana była do tego, co powinienem był nazywać obrazem Madonny. Dokładnie pamiętam, jak przeczytałem wersy z Hymnu do Prozerpiny, czerpiąc przyjemność z jego potoczystości i dźwięczności, jednak rozmyślnie odchodząc od intencji Swinburne’a, założywszy, że ich treść skierowana była ku nowej chrześcijańskiej Królowej życia, nie zaś ku upadłej pogańskiej królowej śmierci. „Lecz wciąż zwracam się ku niej, ujrzawszy, że ona do końca trwać będzie niezmiennie / Bogini, dziewico, królowo, bądź teraz przy mnie i okaż życzliwość”. I od tej chwili miałem niejasną, bardzo mglistą, lecz powoli klarującą się ideę obrony wszystkiego, co Konstantyn wzniósł, podobnie jak poganin Swinburne’a bronił wszystkiego, co upadło.

Można jeszcze zauważyć, że nienawrócony świat, purytański lub pogański, ale może zwłaszcza purytański, ma bardzo osobliwe wyobrażenie o zbiorowej jedności katolickich spraw bądź myśli. Jego przedstawiciele, nawet jeśli nie są zapamiętałymi wrogami [Kościoła], tworzą najdziwniejsze spisy rzeczy, które ich zdaniem stanowią o życiu katolików: niezwykły wybór przedmiotów, takich jak świece, różańce, kadzidło (zwykle ulegają wrażeniu ogromnego znaczenia i nieodzowności kadzidła), szaty, ostrołukowe okna, a później cały zbiór rzeczy istotnych i nieistotnych rzucony w jakiejkolwiek kolejności: posty, relikwie, praktyki pokutne albo osoba papieża.

Lecz nawet w swej dezorientacji świadczą oni o potrzebie, która nie jest aż tak niedorzeczna, jak ich usiłowania, by jej sprostać; potrzebie jakiegoś podsumowania „wszelkich tego rodzaju rzeczy”, które rzeczywiście charakteryzują katolicyzm i nic więcej poza katolicyzmem. Opis ten powinien oczywiście być sporządzony od wewnątrz [katolicyzmu] przez definiowanie i rozwijanie jego najważniejszych zasad teologicznych. Nie jest to jednak ten rodzaj potrzeby, o którym wspominam. Idzie mi o to, że ludzie potrzebują obrazu, wyróżniającego się, barwnego i wyrazistego. Wizerunku, który natychmiast będzie mógł być przywołany w wyobraźni, skoro to, co jest katolickie, ma być możliwe do odróżnienia od tego, co uważa się za chrześcijańskie, a nawet od tego, co w pewnym sensie jest chrześcijańskie, ale tylko w pewnym sensie.

Teraz ledwie mogę sobie przypomnieć czas, gdy obraz Matki Bożej nie pojawiał się w moim umyśle dość wyraźnie, przy wspomnieniu czy myśli o wszystkich tych rzeczach. Byłem dość daleko od tych spraw, a później pełen wątpliwości na ich temat, następnie toczyłem dla nich spór ze światem i ze sobą przeciwko nim, bo taka jest ludzka kondycja przed konwersją. Lecz czy ta figura była odległa, czy też ciemna i tajemnicza, czy była zgorszeniem dla moich współczesnych, czy też była wyzwaniem dla mnie — nigdy nie wątpiłem, że ta postać była postacią wiary; że ona uosabiała, jako w pełni człowiek, nadal będąc tylko człowiekiem, wszystko, co ta Rzecz miała do powiedzenia ludziom. 

W chwili, gdy przypominałem sobie o Kościele katolickim, przypomniałem sobie Ją; kiedy starałem się zapomnieć o Kościele katolickim, starałem się zapomnieć o Niej; gdy w końcu ujrzałem coś szlachetniejszego niż mój los — najbardziej wolny i najtrudniejszy ze wszystkich aktów mej wolności — stanąwszy wobec Jej niewielkiego złoconego obrazu w porcie w Brindisi, uczyniłem przyrzeczenie, które miałem wypełnić po powrocie do mej ojczyzny. 

---*---

Tekst za: G. K. Chesterton, The Well and the Shallows, tłum. Mariusz Krzewina.
[1] W tekście oryginalnym: „Dagoes”. Było to pejoratywne określenie dotyczące ubogich emigrantów z Italii, Hiszpanii i Portugalii, które nawiązywało do popularnego wśród nich imienia Diego.
[2] Madonna — wł. ‘Moja Pani’.
[3] Kobieta w Szkarłacie — nawiązanie do występującej w Apokalipsie postaci Wielkiej Nierządnicy Babilońskiej, w której protestanci upatrywali również figury Kościoła katolickiego.