17.06.2013

Pederaści z bardzo złym akcentem i niemoc papieża Benedykta



Evelyn Waugh w swojej znakomitej powieści „Znowu w Brideshead”, ukazał scenę, w której główny bohater Charles Ryder, beanus w Kolegium Hertford, jest oprowadzany po Oksfordzie przez swego kuzyna Jaspera. Gdy mężczyźni przechodzili przez jeden z niewielkich mostów natknęli się na dość głośno zachowującą się grupę studentów płynących łodzią. Jasper ostrzegł wówczas Charlesa: „I uważaj na anglokatolików. To pederaści. I to z bardzo złym akcentem”.

Waugh wiedział, o czym pisze. Rzeczywiście w środowiskach anglokatolickich osoby o skłonnościach homoseksualnych zdają się być zdecydowanie nadreprezentowane. Niektórzy znawcy tematu mówią wręcz o pewnego rodzaju subkulturze. Skoro jednak podejmujący to zagadnienie pochodzą w większości ze środowisk niechętnych katolicyzmowi w każdej jego formie – są albo członkami protestanckiego skrzydła Kościoła Anglii, albo liberalnymi anglikanami opowiadającymi się za błogosławieniem „związków jednopłciowych”, albo po prostu ateistami czy tzw. działaczami gejowskimi – to należy pamiętać, by spoglądać na formułowane przez nich sądy krytycznym okiem i „dzielić przez dwa” cokolwiek powiedzą (o absurdalności zarzutów o sodomię wysuwanych wobec bł. kard. Newmana i ks. A. St Johna można przeczytać tutaj).

Pisałem już w tym blogu, że Benedykt XVI przyjmując część anglokatolików do jedności Kościoła Powszechnego zachował daleko idącą ostrożność, której wyrazem jest fakt, że we władzach nowo utworzonych struktur kanonicznych – Ordynariatu Personalnego Matki Bożej z Walsingham i Ordynariatu Personalnego Katedry Świętego Piotra – zasiedli przede wszystkim wieloletni małżonkowie posiadający dzieci i wnuki, o wierności których zaświadczyły ich własne żony i rodziny. W Anglii (sytuację tamtejszego ordynariatu znam lepiej, niż amerykańskiego) zarówno ordynariusz, jego asystenci, jak i cała Rada Zarządzająca składa się wyłącznie z żonatego kleru bardzo dokładanie prześwietlonego pod kątem prowadzenia moralnego życia. Tego typu nominacje stanowiły swego rodzaju bezpiecznik – oczywiście nieoficjalnie – mający uchronić ordynariaty przed konwertytami z anglikanizmu, którzy pośród anglokatolików szukali możliwości realizowania swoich ciągotek do przebierania się w XIX wieczne koronki i rzymskie szaty (co jest wyróżnikiem popłuczyn po anglikańskim nurcie rytualistycznym – w pobliżu katedry w Jorku widziałem wielu tych żałosnych, wymuskanych chłopców, którzy bark ważnych święceń nadrabiali paradowaniem w rzymskich kapeluszach i błyskając klamerkami przy obuwiu), ale przede wszystkim ucieczki w celibat – anglikański protestancki pastor, aby być wiarygodnym, musi wieść przykładne życie rodzinne, a pozostając samotnym staje się podejrzany i nie awansuje. A skoro tak, to szuka schronienia w „Kościele wysokim”, gdzie jako „dobrowolny” celibatariusz nie tylko mniej się wyróżnia, ale wręcz uchodzi za osobę bardziej godną szacunku.

Przyszli księża wyświęcani dla Ordynariatów oczywiście będą zobowiązani do zachowywania celibatu, a – jeśli nie ma w tych środowiskach dojść do homoseksualnej recydywy – osoby odpowiedzialne za ich formację będą musiały wprowadzić do seminariów bardzo ścisłą dyscyplinę, na wzór tej, z jaką klerycy mieli do czynienia jeszcze 50 lat temu. Tylko dzięki niej przez sześć lat formacji można będzie odsiać ziarna od plew. Konwertyci chyba mają tego świadomość, choć czy ich przykład będzie promieniował na inne, choćby tylko anglosaskie seminaria, to już wątpliwe.

Oczywiście wszystko zależy od tego, czy sam papież Franciszek i jego otoczenie rozumieją, że aby móc zwalczyć wśród duchowieństwa plagi homoseksualizmu i pedofilii (ściśle ze sobą związane), to na powrót muszą uczynić z seminariów rodzaj koszar, czy może bardziej kursu surwiwalowego Kościoła Wojującego? Nic innego niż ścisła selekcja kadr i nadzór nad ustawiczną formacją już wyświęconego kleru nie przyniesie pożądanych skutków.

Pocieszające jest, że walka z „gejowskim lobby” w Kościele, którą podjął papież Benedykt XVI, a po nim papież Franciszek, zaczęła nabierać tempa. W Polsce, w ubiegłym tygodniu poinformowano o faktycznej likwidacji sosnowieckiego seminarium, którego rektor przed trzema laty był bohaterem homoseksualnego skandalu, a zza Oceanu przyszła wiadomość, że do dymisji „z przyczyn zdrowotnych, o których sam wcześniej nie wiedział” podał się bp. Fernando Isern (ma on zaledwie 54 lata), ordynariusz kalifornijskiej diecezji Pueblo. Bp. Isern był uczniem bp. Johna Favalori z Miami, który również złożył rezygnację przed osiągnięciem wieku kanonicznego i był oskarżany o uczynienie ze swego seminarium duchownego – tego, które ukończył Isern – „gejowskiego Hogwartu”. Sytuacja jest o tyle przykra, że bp. Iserna w 2009 r. mianował papież Benedykt XVI. A skoro – jak twierdzą dziennikarze – o skłonnościach purpurata mówiło się „od samego początku”, tzn., że papieżowi przedstawiono niepełne, jeśli po prostu nie fałszywe dossier kandydata do biskupstwa. Ta i podobne sytuacje uzmysławiają, dlaczego papież Ratzinger utracił –  jak sam powiedział – nie tylko siły fizyczne, ale i duchowe, a Ojciec Święty Franciszek mówi o „gejowskim lobby” w Watykanie.

Mam nadzieję, że papieżowi Franciszkowi starczy sił i mądrości, żeby się z tą hydrą rozprawić, a że nie ma tego złego, co nie wyszłoby na dobre, to ufam, że konieczność podejmowania trudnych i bezkompromisowych decyzji, sprawi, że Ojciec Święty nie będzie miał niepotrzebnych obaw czy skrupułów przy podejmowaniu trudnych decyzji dot. innych spraw Kościoła. 

Jakub Pytel