26.05.2013

Bardzo katolicki finał



Żal londyńczyków (choć to prawda, że jest ich teraz w stolicy Brytanii jeszcze mniej niż warszawiaków w Warszawie, a to oznacza, że jest ich naprawdę niewielu). Nie dość, że na co dzień muszą obcować z wyznawcami najbardziej miłującej pokój ze wszystkich istniejących religii – pilnie przy tym uważając, żeby nie stać się obiektem ich gorących uczuć – to jeszcze musieli się wczoraj zmierzyć się z inwazją niemieckich kibiców piłkarskich.

Dlaczego dwie niemieckie drużyny, żeby rozegrać mecz, muszą fatygować się aż do Londynu, skoro równie dobrze mogłyby spotkać się we Frankfurcie (w połowie drogi pomiędzy Dortmundem a Monachium), pozostaje dla mnie tajemnicą. A to z pewnością znakomicie dowodzi, że nie jestem szczególnym miłośnikiem futbolu.

Rzeczywiście nie jestem, choć skłamałbym mówiąc, że kilka razy do roku piłka nożna nie rozpala i moich emocji. Rozpala. Przede wszystkim, gdy grają „nasi”. Ale bywa, że „nasi” nie grają, a ja akurat znajduję się w towarzystwie kibiców – a tych nie brakuje ani wśród mojej rodziny, ani wśród znajomych. Żeby nie siedzieć ze znudzoną miną, nie psuć zabawy i nie tracić czasu, próbuję ulokować uczucia po stronie jednej z drużyn – jakoś się z nią zidentyfikować. Najprościej i najskuteczniej byłoby obstawić zakład, ale nie chcę igrać z ogniem, mam bowiem naturę nałogowca i chyba nie potrafiłbym traktować hazardu z umiarem i dystansem z jakim czynią to angielskie staruszki spotykające się co środę na bingo. A skoro tak, to musiałem poszukać innego sposobu.

Nie bez przyczyny mottem blogu jest cytat z Evelyna Waugh’a (umieszczony na winiecie) – jednym z symptomów mego szaleństwa jest to, że potrafię wmieszać religię do sportu. Zwykle kibicuję drużynom z krajów tradycyjnie katolickich (wyjątkiem od tej reguły jest sytuacja, gdy na boisku staje drużyna angielska), w dalszej kolejności drużynom z krajów prawosławnych, następnie protestanckich – najpierw luterańskich, a później kalwińskich (w końcu Kalwin był bardziej radykalnym heretykiem niż Luter). Niechrześcijanom nie kibicuję, choć myślę, że w przypadku meczu Japonii z Turcją szybko przypomniałbym sobie jak wielu mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni udało się nawrócić ojcu Kolbemu, a kto obiecywał uczynić stajnię z Bazyliki Św. Piotra.

Nadchodzący finał Ligi Mistrzów nie budził moich szczególnych emocji. Stając przed koniecznością opowiedzenia się po którejś ze stron – koniecznością wymuszoną przez kibicującą część rodziny – opowiedziałem się za katolicką Bawarią w jej walce przeciwko protestanckim Prusom. To, że w Borussi Dortmund gra aż trzech Polaków wcale mnie do tej drużyny nie zachęciło (wystarczy, że połowa polskich polityków albo gra w drużynie Angeli Merkel, albo kibicuje CSKA Moskwa). Przeciwnie – skoro Lewandowski, Błaszczykowski i Piszczek muszą się wysługiwać Niemcom, to niech to robią gdzie indziej, a nie w protestanckim Dortmundzie. 
 
Ale nie wszystko jest takie, jakim wydaje się na pierwszy rzut oka. Otóż Borussia okazuje się mieć jak najbardziej katolickie i polskie korzenie, bowiem na początku ubiegłego wieku klub ten założyli emigranci z Poznańskiego i z Górnego Śląska, którzy szukali w Dortmundzie pracy i chleba. Najpierw grali w klubie przykościelnym, a później założyli własny (zdaje się, że odeszli z drużyny parafialnej, gdy proboszcz rozpoczął energiczne starania o zachowanie proporcji pomiędzy czasem spędzanym przez zawodników na boisku i na praktykach religijnych).  A nazwę „Borussia”, co po łacinie oznacza Prusy, nadali mu nie z miłości do zaborcy, ale do piwa – tak właśnie nazywał się miejscowy browar.

Tak więc w finale stanęły naprzeciwko siebie dwie „katolickie” drużyny, a ja miałem dylemat. Rozstrzygnąłem go na korzyść „naszych”. Bogu dzięki, że nie postawiłem na nich żadnych pieniędzy. Oczywiście robili co mogli, ale sprawiedliwość wymaga, żeby przyznać, iż Bawarczykom zwycięstwo się należało – po prostu byli lepsi.

W pewnym momencie, tuż przed celnym karnym wykonanym przez Gundogana, jedna z kamer pokazała młodą kibickę Borussi, która miała modelowo, wręcz po ministrancku złożone ręce i szeptała modlitwę (jeśli czytać z ruchu warg, to była przy słowach „Du bist gebenedeit unter den Frauen”). Komentator telewizji niemieckiej powiedział, że kibice się modlą. Komentator polski po chwili zawahania stwierdził, że „trzymają kciuki”. Pomijam to, czy należy zawracać Matce Bożej głowę kwestią tak błahą jak rzut karny, ale nie mogę nie zauważyć, że dziennikarzowi prawda po prostu nie przeszła przez gardło. W tym zawodzie to niestety coraz częstsze.

Jakub Pytel