Żal londyńczyków
(choć to prawda, że jest ich teraz w stolicy Brytanii jeszcze mniej niż
warszawiaków w Warszawie, a to oznacza, że jest ich naprawdę niewielu). Nie
dość, że na co dzień muszą obcować z wyznawcami najbardziej miłującej pokój ze
wszystkich istniejących religii – pilnie przy tym uważając, żeby nie stać się
obiektem ich gorących uczuć – to jeszcze musieli się wczoraj zmierzyć się z
inwazją niemieckich kibiców piłkarskich.
Dlaczego dwie
niemieckie drużyny, żeby rozegrać mecz, muszą fatygować się aż do Londynu, skoro
równie dobrze mogłyby spotkać się we Frankfurcie (w połowie drogi pomiędzy
Dortmundem a Monachium), pozostaje dla mnie tajemnicą. A to z pewnością znakomicie
dowodzi, że nie jestem szczególnym miłośnikiem futbolu.
Rzeczywiście nie
jestem, choć skłamałbym mówiąc, że kilka razy do roku piłka nożna nie rozpala i
moich emocji. Rozpala. Przede wszystkim, gdy grają „nasi”. Ale bywa, że „nasi”
nie grają, a ja akurat znajduję się w towarzystwie kibiców – a tych nie brakuje
ani wśród mojej rodziny, ani wśród znajomych. Żeby nie siedzieć ze znudzoną
miną, nie psuć zabawy i nie tracić czasu, próbuję ulokować uczucia po stronie
jednej z drużyn – jakoś się z nią zidentyfikować. Najprościej i najskuteczniej
byłoby obstawić zakład, ale nie chcę igrać z ogniem, mam bowiem naturę
nałogowca i chyba nie potrafiłbym traktować hazardu z umiarem i dystansem z
jakim czynią to angielskie staruszki spotykające się co środę na bingo. A skoro
tak, to musiałem poszukać innego sposobu.
Nie bez przyczyny mottem
blogu jest cytat z Evelyna Waugh’a (umieszczony na winiecie) – jednym z
symptomów mego szaleństwa jest to, że potrafię wmieszać religię do
sportu. Zwykle kibicuję drużynom z krajów tradycyjnie katolickich (wyjątkiem od
tej reguły jest sytuacja, gdy na boisku staje drużyna angielska), w dalszej
kolejności drużynom z krajów prawosławnych, następnie protestanckich – najpierw
luterańskich, a później kalwińskich (w końcu Kalwin był bardziej radykalnym
heretykiem niż Luter). Niechrześcijanom nie kibicuję, choć myślę, że w
przypadku meczu Japonii z Turcją szybko przypomniałbym sobie jak wielu
mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni udało się nawrócić ojcu Kolbemu, a kto
obiecywał uczynić stajnię z Bazyliki Św. Piotra.
Nadchodzący finał
Ligi Mistrzów nie budził moich szczególnych emocji. Stając przed koniecznością
opowiedzenia się po którejś ze stron – koniecznością wymuszoną przez kibicującą
część rodziny – opowiedziałem się za katolicką Bawarią w jej walce przeciwko
protestanckim Prusom. To, że w Borussi Dortmund gra aż trzech Polaków wcale
mnie do tej drużyny nie zachęciło (wystarczy, że połowa polskich polityków albo
gra w drużynie Angeli Merkel, albo kibicuje CSKA Moskwa). Przeciwnie – skoro
Lewandowski, Błaszczykowski i Piszczek muszą się wysługiwać Niemcom, to niech
to robią gdzie indziej, a nie w protestanckim Dortmundzie.
Ale nie wszystko jest
takie, jakim wydaje się na pierwszy rzut oka. Otóż Borussia okazuje się mieć
jak najbardziej katolickie i polskie korzenie, bowiem na początku ubiegłego
wieku klub ten założyli emigranci z Poznańskiego i z Górnego Śląska, którzy
szukali w Dortmundzie pracy i chleba. Najpierw grali w klubie przykościelnym, a
później założyli własny (zdaje się, że odeszli z drużyny parafialnej, gdy
proboszcz rozpoczął energiczne starania o zachowanie proporcji pomiędzy czasem
spędzanym przez zawodników na boisku i na praktykach religijnych). A nazwę „Borussia”, co po łacinie oznacza
Prusy, nadali mu nie z miłości do zaborcy, ale do piwa – tak właśnie nazywał
się miejscowy browar.
Tak więc w finale
stanęły naprzeciwko siebie dwie „katolickie” drużyny, a ja miałem dylemat.
Rozstrzygnąłem go na korzyść „naszych”. Bogu dzięki, że nie postawiłem na nich
żadnych pieniędzy. Oczywiście robili co mogli, ale sprawiedliwość wymaga, żeby
przyznać, iż Bawarczykom zwycięstwo się należało – po prostu byli lepsi.
W pewnym momencie,
tuż przed celnym karnym wykonanym przez Gundogana, jedna z kamer pokazała młodą
kibickę Borussi, która miała modelowo, wręcz po ministrancku złożone ręce i
szeptała modlitwę (jeśli czytać z ruchu warg, to była przy słowach „Du bist gebenedeit unter den Frauen”). Komentator telewizji
niemieckiej powiedział, że kibice się modlą. Komentator polski po chwili
zawahania stwierdził, że „trzymają kciuki”. Pomijam to, czy należy zawracać
Matce Bożej głowę kwestią tak błahą jak rzut karny, ale nie mogę nie zauważyć,
że dziennikarzowi prawda po prostu nie przeszła przez gardło. W tym zawodzie to
niestety coraz częstsze.
Jakub Pytel