13.07.2014

Rzeź na Wołyniu, wesele na Pomorzu i pogarda dla Holendrów



Dzień 11 lipca 1943 r. był punktem kulminacyjnym rzezi wołyńskiej – ludobójstwa, którego ukraińscy nacjonaliści dokonali na ludności polskiej zamieszkałej na terenie południowo-wschodnich województw okupowanej przez Niemców II Rzeczypospolitej.

Dziś uczestniczyłem we Mszy requiem sprawowanej za dusze ofiar tej akcji eksterminacyjnej, która z różnym nasileniem trwała przez rok – od lutego 1943 do stycznia 1944 r. Msza sprawowana była możliwie uroczyście – celebrans zaśpiewał wszystkie części wraz z sekwencją Dies irae, a ministranci biegali wokół ołtarza z kadzidłem i świecami, łatwiej więc było o rozproszenie na modlitwie niż podczas Mszy recytowanej. 

Pochodzę z zasiedziałych Wielkopolan i nie mam wśród krewnych i powinowatych ludzi, którzy pochodziliby z dawnych Kresów i utracili tam bliskich, więc podczas Mszy, w chwilach słabości, moje myśli nie biegły ku konkretnym ludziom znanym z rodzinnych opowiadań, ale wędrowały gdzieś ku lekturom dotyczącym tamtych wydarzeń – wciąż nie mogę zrozumieć jak to się stało, że dowództwo Armii Krajowej skutecznie nie pomogło mordowanym rodakom, a niedługo potem na własną zgubę pomagało bolszewikom zdobywać Lwów i Wilno.

W innej chwili niesforna myśl pobiegła na Pomorze, za moją cioteczną siostrą, która właśnie dziś uczestniczy w weselu swej przyjaciółki z czasów studenckich, Ukrainki, grekokatoliczki, która już kilka lat temu postanowiła wyjść za mąż za Polaka, a żeby ten zamiar zrealizować musiała wiele przejść, bo jej rodzina to nienawidzący nas przesiedleńcy z Akcji „Wisła”. Dość powiedzieć, że zgoda na ślub nastąpiła po kilku latach ekskomunikowania z rodziny. Przyszło pojednanie, trzeba się z tego cieszyć i mieć nadzieję, że właśnie trwające wesele nie zamieni się pod wpływem alkoholu w jakąś polsko-ukraińską noc św. Bartłomieja, bo ojciec panny młodej zawsze jawił mi się jako rezun biegający z nożem w zębach. Cóż, ufajmy…
  
Podczas trzeciego i ostatniego rozproszenia moje myśli pobiegły do Srebrenicy w byłej Jugosławii, gdzie przed 19. laty miało miejsce ludobójstwo dokonane przez Serbów na ludności bośniackiej (oczywiście nie porównuję tej tragedii z wołyńską, bo działania żołnierzy gen. Mladića były odwetem za mordy dokonywane na jego rodakach przez muzułmańskich najemników, podczas gdy akcja ukraińska była mordem niczym niesprowokowanym). To wtedy, 12 lipca 1995 r. holenderscy żołnierze z sił ONZ stacjonujący w mieście ogłoszonym „strefą bezpieczeństwa”, bez jednego wystrzału wydali Serbom ludzi, których mieli obowiązek bronić (nawet pomagali przy oddzielaniu kobiet od mężczyzn i ich selekcji według wieku). Być może mam zbyt wielką wiarę w swoich rodaków, albo grzeszę naiwnością, ale po prostu nie wierzę, że polscy żołnierze mogliby zrobić coś podobnego, a jeśli by do tego doszło, jeśli nawet otrzymaliby taki rozkaz, to, że dowódca nie strzeliłby sobie w łeb! Tymczasem ci holenderscy tchórze, z gen. Karremensem na czele, zostali  2006 r. przez swój rząd odznaczeni… (gen. John Sheehan, były Dowódca Połączonych Sił Zbrojnych obszaru Atlantyku, stwierdził, że oddziały holenderskie były zdemoralizowane, czego przyczyną był m.in. nieskrywany homoseksualizm, i że „Serbowie po prostu przykuli ich kajdankami do budek telefonicznych i weszli do miasta”). Od tamtego czasu, w drodze do Anglii, gdy jadę samochodem do Calais lub Dunkierki, w Holandii się nie zatrzymuję, nawet tam nie sikam… 

Jakub Pytel