Historia o
mistycznych przeżyciach, pod wpływem których papież Benedykt XVI miał ustąpić
Tronu Piotrowego, okazała się nieprawdziwa – bardzo to pocieszające. Czy
naprawdę Pan Bóg, po tym, gdy dał kardynałowi Ratzingerowi klucze Królestwa
Niebieskiego, miałby szeptać mu do ucha o złożeniu urzędu? Zresztą Najwyższy ma
inny, dużo bardziej skuteczny sposób odwoływania papieży i nie musi posuwać się
do sztuczek (tym zajmuje się ktoś zupełnie inny). Ale skoro nikt do nikogo nie
szeptał…
Poza tym, gdyby
wiadomość była prawdziwa, to trudno byłoby oddalić myśl, że oto Benedykt XVI,
gdy zrozumiał (bo sądzę, że już zrozumiał), że jego renuncjacja nie przyniosła
Kościołowi niczego dobrego, to w przypływie starczej sklerozy próbuje teraz
przekonać siebie i cały świat, że po prostu musiał ustąpić, bo to nie była jego
wola, lecz Niebios. Na szczęście Benedykt XVI wciąż cieszy się dobrym zdrowiem.
Z drugiej strony dobra kondycja byłego papieża w wielu – również we mnie, co
przyznaję – wzbudza żal i pretensje, że przecież mógł nadal rządzić.
Teraz, gdy na miniony
pontyfikat można spojrzeć już z pewnego dystansu (Summorum Pontificum i Anglicanorum
Coetibus trzeba docenić, choć podobne decyzje papieże dawnych wieków
podejmowaliby w cztery dni, a nie cztery lata, i nie oglądaliby się przy tym na
humory krnąbrnych biskupów), warto zadać sobie pytanie, czy ta abdykacja nie
była w jakiś sposób nieuchronna i czy nie jest wynikiem pewnej skazy na
charakterze Józefa Ratzingera? Jeśli oceniam go zbyt surowo, to oby mi Bóg
wybaczył, ale przecież na urzędzie prefekta Kongregacji Nauki Wiary trwał tylko
dzięki uporowi Jana Pawła II odrzucającego jego kolejne dymisje, a w młodości
od opuszczenia posterunku i udania się w domowe pielesze nie odstraszyła go
nawet groźba rozstrzelania (choć trzeba przyznać, że w tym drugim przypadku nie
był to pawłowy „dobry bój”).
Jakub Pytel