Zajrzałem
na stronę Fronda.pl i przypomniał mi się dowcip
o pilocie, który, gdy musiał awaryjnie skakać ze spadochronem, a ten się nie
otworzył, zapasowy również, obiecywał Bogu jak dobrym będzie chrześcijaninem i
prawym człowiekiem jeśli tylko jakimś cudem ocaleje. I kiedy w końcu wpadł w
stóg siana i cały i zdrów się z niego wygrzebał, stwierdził tylko, że „w
stresie człowiek plecie bez sensu”.
Dowcip
przypomniał mi się, gdy przeczytałem wiadomość, że Felix Baumgartner przed
swoim stratosferycznym skokiem szeptał „Boże, proszę, nie opuść mnie”. Autor
tekstu napisał dalej, jakby nieco rozczarowany, że „po wylądowaniu skoczek
upadł na kolana i” – to był dobry moment żeby się np. przeżegnał – „i podniósł
zaciśnięte pięści w geście triumfu”. Ha! Jeśli Baumgartner jest tak pobożny jak
ów pilot z dowcipu, to trudno – nie potępiam go, bo sam o wiele gorliwiej modlę
się prosząc niż dziękując (o ile w ogóle o tym pamiętam). Jeżeli jednak chciał
zachować się nieco bardziej po apostolsku i zamanifestować swoją chrześcijańską
wiarę (jest Austriakiem urodzonym w Salzburgu, zapewne katolikiem), to mógł
zrobić to już po tym, gdy bezpiecznie wylądował. Dziennikarze komentujący jego
skok „na żywo” oczywiście o modlitwie się nie zająknęli, ale te miliony
oglądające transmisję z pewnością zauważyłyby znak krzyża, którym by się przeżegnał.