Benedykt XVI usunął z urzędu abp Roberta Bezaka, ordynariusza słowackiej
Trnawy. Czytam tu i ówdzie, że jest to papieska demonstracja siły, że
Ojciec Święty chce w ten sposób pokazać innym biskupom kto rządzi w
Kościele.
Chciałbym, ale obawiam się, że tak nie jest i nie będzie. Słowaccy znajomi
mówią mi, że rzeczywiście nie wiadomo, co legło u podstaw tej decyzji, ale z
pewnością nie podejrzenia o niemoralność, czy głoszenie herezji – pierwsi
wiedzieliby o tym sami trnawscy diecezjanie. Jedni mówią, że to konflikt z nadal wpływowym poprzednikiem, inni, że Watykanowi nie podobało się to, komu abp Bezak udzielał święceń kapłańskich (to drugie można włożyć miedzy bajki, a to pierwsze może okazać się kolejnym pasztetem przyrządzonym dla papieża przez jego doradców). Ojciec Święty podpisał stosowny dekret po
zaprezentowaniu mu wyników wizytacji kanonicznej, ale pozostały one tajne. Słowacki hierarcha ma zakaz wypowiadania się dla mediów, lecz podczas jednej z Mszy
powiedział, że sam nie jest pewien, dlaczego złożono go z urzędu.
Wszystkich, którzy wierzą, że oto Benedykt XVI zacznie rządzić w Kościele
silną ręką spotka jednak rozczarowanie. Papież szczerze wierzy w kolegializm. I
nie jest to chyba tylko kwestia jego wygody, która pozwala na niepodejmowanie
decyzji personalnych, ale chyba szczera wiara zrodzona jeszcze przed II Soborem
Watykańskim, gdy rządzący resztkami sił Pius XII sam kierował połową wszystkich
rzymskich kongregacji, przez co uważano go za satrapę, i utwierdzona w czasach,
gdy przyszły papież uczestniczył w soborze u boku abp Fringsa.
Bo czy Benedykt XVI usunął jakiegoś biskupa za głoszone przez niego nauki? A
przecież wielu na to zasługuje. Jeśli ktoś chciałby tutaj powołać się na
przykład bp. Williama Morrisa z australijskiej Toowoomby, który był ni mniej ni
więcej, tylko formalnym heretykiem, to się myli. Benedykt XVI oczekiwał od
niego rezygnacji od roku 2006, ale krnąbrny biskup albo żądał prywatnych
audiencji (taka miała miejsce w roku 2009), albo rzucał słuchawką, albo
odmawiał przybycia na Watykan, albo sam wyznaczał sobie kolejne daty
rezygnacji. W końcu papież – jak ogłosiła nuncjatura w Canberze – „zaakceptował
jego przejście na emeryturę”.
Dlaczego tak? Bo biskupów się nie usuwa za to, co głoszą. To wbrew soborowym
dogmatom o kolegializmie. Biskupa można usunąć za spłodzenie dziecka, za malwersacje
finansowe, w wyniku afery pedofilskiej (choć to niezbyt bezpieczne, bo taki
ruch sugeruje, że Watykan jednak ma na coś wpływ i można go obarczyć częścią
odpowiedzialności), a więc z przyczyn natury dyscyplinarnej, ale nie za to, co biskup
głosi. Bo przecież, do czego by to doprowadziło?
Poza tym wszystkim usunięcie biskupa Trnawy to przecież małe piwo z pianką.
Słowacja jest krajem wiernym Rzymowi, episkopat już ogłosił, że decyzję Wikariusza Chrystusa „przyjmuje z pokorą i ufnością”. Awantury więc pewnie z tego nie będzie, choć świeccy się burzą (i choć oburzenia nie podzielam, przeciwnie, to mu się nie dziwię, bo jestem ciekaw, czy papież pozwoliłby sobie na odwołanie lekką ręką i bez podania przyczyn jakiegokolwiek hierarchy angielskiego – a przecież oba Kościoły są porównywalne pod względem liczby wiernych). Problem w tym, że ta
dymisja wydaje się znakomicie ilustrować nie tylko skalę papieskich możliwości,
ale i chęci.