8.01.2011

Nycz Cañizaresowi

Gdy przed kilkoma dniami przeglądałem newsy zamieszczone w portalu New Liturgical Movement moją uwagę przykuły komentarze do wiadomości dotyczącej nominacji nowo kreowanych kardynałów na członków rzymskich dykasterii. Szczególne poruszenie wśród internautów wzbudził fakt, że kardynał Nycz, arcybiskup warszawski, włączony został do grona członków Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów. Kapelusz należał mu się, bo należał się stolicy – to wiadomo – ale dlaczego zrobiono go członkiem tej właśnie dykasterii?


Do dyskusji, o ile mogę się domyślać, włączyli się także Polacy, bo któż inny na anglojęzycznym forum, jak szlachetka na sejmiku, pokrzykiwałby: „hańba!”? Ręce opadają. Nie mam oczywiście złudzeń co do osoby stołecznego metropolity. Nawet najmniejszych. Jego celem jest zdobycie pieniądze na dokończenie Świątyni Opatrzności Bożej – inwestycji godnej egipskich faraonów. I nie idzie tutaj o jej rozmach i gabaryty, ale o przeznaczenie budowli, która niewiele ma wspólnego z uczczeniem Opatrzności Bożej. Jest to bardziej przecież grobowiec szykowanym kardynałowi Glempowi i jego następcom, w którym chyba tylko dla niepoznaki spocząć mają i inni – że wspomnę o zlekceważeniu ostatniej woli ks. Twardowskiego, którego ciało zamiast pochować na Powązkach zabetonowano w tym molochu. Czyż nie dla tych brakujących milionów stał się kardynał przyjacielem establishmentu? Czyż nie dla pieniędzy wynajął swoją katedrę, tę w której spoczywają doczesne szczątki kardynała Wyszyńskiego, na tancbudę dla sekciarza Chica Corei?

Ale zostawmy tę kwestię – jak powiadają Anglicy – diabłu i papistom, i wróćmy do Kongregacji Kultu. Skrajną ignorancją jest sądzić, że arcybiskup Nycz został tam skierowany po to, by wnieść jakikolwiek wkład w prace dykasterii kierowanej przez kardynała Cañizaresa Lloverę. Po prostu do jakiejś kongregacji trzeba go było „zapisać”. Kościół czasami bardzo roztropnie podtrzymuje rozmaite fikcje – ot, choćby biskupstwa „in partibus infidelium” zwane od czasów Leona XIII „tytularnymi”. Podobnie jest z członkostwem w rzymskich kongregacjach. Breza, w roku 1957, pisał o tym tak (a któż lepiej potrafi analizować sprawy Kościoła niż agenci komunistycznego wywiadu będący na dodatek ex-klerykami): „Członkami kongregacji bowiem (…) są nie tylko kardynałowie kurii, ale również, by się tak wyrazić, terenowi. Członkostwo to ma charakter nie tyle honorowy, co iluzoryczny. Kardynał zamieszkały czasem o setki kilometrów od Rzymu nie może brać udziału w posiedzeniach plenarnych, a jak przyjeżdża do Rzymu, to ma dosyć spraw swojej diecezji do załatwienia, by miał czas wciągać się na serio w maszynerię kongregacji. Akta przeczytać – przeczyta, przyjść do sali kongregacji na posiedzenie – przyjdzie, bo to i grzecznie, i honor, ale po trosze w charakterze martwej duszy. I biada mu nawet, jeśli spróbuje wyjść poza ten charakter i wplątać swoje trzy grosze w mistrzowsko-zawodowe szermierki kardynałów kurii. Natnie się jak prowincjusz-ryzykant, co zasiadł do bridża przy stole stołecznych wygów”. Taka prawda.

Ale prawdą jest też, że być może ktoś tam w Rzymie trzyma rękę na pulsie (ktoś oprócz Ducha Świętego) i przeglądając teczkę nowego kardynała zwrócił uwagę na sporą liczbę skarg związanych z implementacją w jego diecezji postanowień „Summarum Pontificum”. Zwrócił uwagę i pomyślał: „Damy go Cañizaresowi. Niech on się martwi”. A rzeczą Cañizaresa będzie już uświadomienie delikwentowi, że diecezje kardynałów-członków jego kongregacji powinny być w tej kwestii wzorcowe, bo inaczej... przecież nie wypada.

Głowę mam tylko jedną, więc jej nie dam, ale sądzę, że w stosunkowo niedługim czasie sytuacja warszawskich katolików „(post)indultowych” ulegnie poprawie.