16.11.2009

Joe Pallavicino - fryzjer męski.

Oto kolejne z opowiadań opublikowanych przez ojca Feeneya w zbiorze „Fish on Friday”. Tym razem jest to „Joe Pallavicino”, czyli rzecz o jego przyjaźni z jednym z parafian, fryzjerem o italskim pochodzeniu. Jak zwykle próżno szukać morału na końcu historii. Niektórym czytelnikom jego brak przeszkadza (pamiętam komentarze po publikacji „Księdza i pastora”), ale doprawdy, czy każdy tekst napisany przez duchownego musi kończyć się jakimś morałem?

Poniższe dedykuję pewnemu dawnemu znajomemu, monarchiście wywodzącemu swe pochodzenie od Wettinów, a dalej od Oktawiuszów i Juliuszów, który jednak popełnił podobny błąd jak Izabela Łęcka. Gdy bohaterka „Lalki” rozmawiała z staruszką prezesową Zasławską, usłyszała: „Powiadam ci Bellu, że o czyimś urodzeniu nie warto rozmawiać z ludźmi starymi jak ja. Tacy bowiem zwykle pamiętają dziadów i ojców i nieraz dziwią się: dlaczego wnuk jest podobny do kamerdynera, a nie do ojca”.
Ów mój dawny znajomy wdał się w publiczną rozmowę ze starym prałatem, który pamiętał jego dziadka – fryzjera. Najlepszego zresztą w miasteczku.


o. Leonard Feeney, „Joe Pallavacino”.

Joe Pallavicino jest moim fryzjerem, a ja jestem jego klientem. W niedzielne ranki Joe lubi przyjść na sumę i obserwować mnie stojącego przy głównym ołtarzu, ubranego we wspaniałe szaty. Lśnię wtedy w blasku świateł, kłania mi się asysta strojna w manipularze i obleczona w zdobne frędzlami szaty. Pławię się w wonnym dymie okadzany przez pełnych wdzięku ministrantów. Majestatycznie wznoszę ręce i głośno wypowiadam piękne frazy łacińskich modlitw. Wybucham pieśnią, a z oddali triumfalnie odpowiadają mi organy i chór. W aurze tajemniczości chodzę w tę i z powrotem w otoczeniu złota i marmurów, lnu i kwiecia. Wykonuję gesty przy akompaniamencie dzwonków. Tysiąc par oczu spogląda na mnie i śledzi każdy mój ruch. Gdy idę śpiewać Ewangelię podrywam całe zgromadzenie na równe nogi. Rzucam je na kolana śpiewając Sanctus. Uciszam w świętym momencie konsekracji. Jestem protagonistą w najwspanialszym dramacie pod słońcem. Jestem bohaterem bohaterów Joego Pallavicino, który nigdy nie spotkał nikogo wspanialszego ode mnie.

W poniedziałkowy poranek jest zupełnie inaczej. Idę do zakładu fryzjerskiego Pallavicino, a cała moja chwała gdzieś ulatuje. Wyglądam najzupełniej nijak. Noszę smutną czerń, mam na sobie rozlazły kapelusz, niewypolerowane buty i wyświecone spodnie. Ściągam płaszcz, pektorał z koloratką, siadam jak każdy inny śmiertelnik i jestem delikatnie owijany we fryzjerski fartuch. Mam – choć może to brzmi dziwnie – bardzo zwykłe włosy, które Joe Pallavicino mógłby po prostu rżnąć nożycami i grabić grzebieniem.

Ale Joe Pallavivcino nie chce zapomnieć mnie takiego, jakim widział mnie w niedzielę. Mój obraz w pełni chwały został wypalony w jego pamięci. Nie znika, gdy w poniedziałek tak haniebnie obnażony, jedynie w koszuli i szelkach, zasiadam do strzyżenia. Joe nadal traktuje mnie z największą czcią, starając się zawczasu zapobiec wszystkiemu, co mogłoby sprawić mi przykrość, bądź poirytować. Bardzo dba o to, by chronić mnie przed światowymi pogaduszkami klientów z sąsiednich foteli. Zawsze, gdy tylko słychać jakieś nazbyt pospolite rozmowy, w których mogą pojawić się przekleństwa, czy choćby nietakt, powściąga je glośnym szczękiem nożyczek, chrząkaniem, czy szuraniem.

Namydlona Gęba, który siedział na fotelu obok, nie miał w zwyczaju przebierać w słowach i Joe Pallavicino bardzo się tego obawiał. Namydlona Gęba przyszedł, gdy byłem już szczelnie owinięty w fartuch i wyglądałem jak każdy inny klient. Nie był świadom tego w obecności jak bardzo wybitnej osobistości będzie golony. Joe zrobił nożyczkami głośne CIACH, CIACH, CIACH starając się przyciągnąć jego uwagę. Jednak Namydlona Gęba nie zareagował i rozpoczął monolog o walkach bokserskich, nocnych klubach i bilardzie. CIACH, CIACH, CIACH zrobił znów Pallaviciano, chcąc by Namydlona Gęba zauważył upomnienie. I to był koniec. Namydlona Gęba odwrócił swą pokrytą pianą twarz, mina mu stężała i poirytowany burknął: „Co u diabła się z tobą dzieje?”

Joe zamarł. Spotkał go wstyd. Jego twarz zapłonęła gniewem jakby był świadkiem świętokradztwa, a po chwili wyrażała już tylko błaganie. Oczywiście całe to przedstawienie widziałem w lustrze. Joe Pallavicino frenetycznie machał rękoma wskazując na mnie palcem “Ksiądz! Ksiądz!” niesłyszalnie poruszał ustami. W ostatnim geście rozpaczy odłożył przybory i gwałtowanie się przeżegnał. Namydlona Gęba odpowiedział gestem konsternacji, nadąsał się trochę, wyciągnął nogi przed siebie, zamknął oczy i zatopił twarz w oparach gorącego ręcznika.

Stałem się bohaterem Joego Pallavicino dlatego, że byłem jego proboszczem. Ale zostałem jego bliskim przyjacielem dzięki temu, że stałem się jego uczniem. Jeśli chcesz, aby człowiek cię polubił zadawaj mu pytania. Uczyń go autorytetem. Niech powie ci coś, o czym wcześniej nie wiedziałeś. Udzielanie informacji jest bowiem najmilszą ze wszystkich towarzyskich przyjemności.

Jest wiele rzeczy, które wie Joe Pallavicino, a których nie wiem ja. I tak pewnego razu pojawiłem się w jego zakładzie i zadałem mu kilka pytań o sprawy, w których jest ekspertem, a o których ja nie mam pojęcia. Pytałem go o na przykład o krzesła fryzjerskie, o wszystkie te tajemnicze przyrządy, którymi może obracać klienta w każdą stronę i ustawiać w dowolnej pozycji. Pytałem o gusta i charaktery jego stałych klientów. Joe odnajdywał wielką radość w instruowaniu mnie, wyjaśnianiu moich wątpliwości i korygowaniu błędów.

Ale urok rozmowy z nim jest tym większy, że co jakiś czas używa nieco osobliwych zwrotów, których sam nigdy bym nie zastosował. Usiłowałem kilka razy, dla własnej rozrywki, stworzyć podobne do tych Joego Pallavicino, lecz żaden z wymyślonych przeze mnie nie był tak dobry, jak te “oryginalne”. Oto kilka przykładów:

“Joe, czy kiedykolwiek użyłeś któregoś z tych toników do własnych włosów?”

“Nie Ojcze, nigdy. Do mojej fryzury nie używam niczego oprócz zimnej wody. No, może od czasu do czasu użyję jakiegoś toniku, ale niezbyt często. Może, gdy idę na przyjęcie. Może na przedstawienie. Albo, gdy idę na tańce, to może też. Albo kiedy idę na wesele na przykład.”

Uważam, że użycie na końcu owego “na przykład” jest doprawdy rozczulające.

“Twoi rodzice żyją, Joe?”

“Tak, Ojcze. Oboje rodzice żyją, dzięki Bogu. Oboje żyją. Mieszkają ze mną. Pomagam im. Wie Ojciec, są starzy i opiekuję się nimi. Staram się być dla nich dobry jak tylko umiem. Uważam, że facet powinien być dobry dla rodziców. Myślę, że gdy facet jest dorosły, a nie jest dobry dla swoich rodziców, to nie jest dobrym człowiekiem. Myślę, że jest frajer, innymi słowy.”

„Innymi słowy” jest świetne, czyż nie?

„Jakieś kobiety zaglądają do tego zakładu, Joe?”

“Niewiele Ojcze. Bardzo niewiele. Od czasu do czasu jakaś pani przyjdzie, żeby się ostrzyc, ale bardzo rzadko. To jest fryzjer męski. W gruncie rzeczy nie lubię pracować z paniami. Nie lubię strzyc ich włosów. Nie myślę, że powinny być krótkie. Myślę, że panie powinny mieć długie włosy. Myślę, że są przez to piękniejsze. O wiele piękniejsze. Oczywiście, to nie mój interes, ale właśnie tak to widzę, jak już wcześniej rzekłem.”

“Jak już wcześniej rzekłem” jest absolutnie urzekające.

Na drugiej stronie ulicy, vis-à-vis zakładu Joego, stoi rząd straganów z owocami. Dostawcy są jego stałymi klientami.

“Joe” zapytałem, “ci handlarze zarobią na dobre życie? Mają z tego pieniądze?”.

“Nie, Ojcze. Nie mają z tego pieniędzy. Wie Ojciec, muszą bardzo ciężko pracować, ale naprawdę nie zarabiają dużo. Muszą sprzedać dużo owoców, aby mieć jakiś zysk. I dużo nie zarabiają. Jeśli sprzedadzą całą skrzynkę pomarańczy zarobią na tym tylko około pół dolara. A przecież sprzedanie całej skrzynki zajmuje im dużo czasu. Poza tym zawsze w skrzynce znajdą się jakieś złe pomarańcze, których nie można sprzedać. Czasami w skrzyni pomarańczy znajdzie się takich aż pięć, lub sześć. A czasami,” odłożył przybory i kontynuował z emfazą, “a czasami nawet siedem, lub osiem!”

Myślałem, że powie: „A czasem nawet dwadzieścia, lub trzydzieści!” Czyż nie?