25.04.2009

The Tudors i kardynał Wolsey.


W ubiegły piątek TVP wyemitowała pierwszy odcinek serialu pt. „Dynastia Tudorów” (ang. The Tudors). Czytelnicy zainteresowani epoką zapewne już go widzieli, bo jest dostępny na DVD i krąży w Internecie. Teraz za sprawą telewizji publicznej trafił do szerszej publiczności i pewnie będzie się cieszyć sporą oglądalnością, bo to film który „dobrze się ogląda”. Piękne wnętrza, wspaniałe kostiumy, wartka akcja, trzymające w napięciu intrygi i dobra obsada czynią go interesującym nie tylko dla wielbicieli epoki, czy w ogóle kina historycznego, ale także dla przeciętnego widza. A temu ostatniemu nie przeszkodzą historyczne nieścisłości, które osoby obeznane z historią Anglii mogą nieco drażnić. Na szczęście nieścisłości i uproszczeń jest – jak na film tego typu – niewiele. 

Moje „safari” jest kościelne, dlatego uwagę kieruję przede wszystkim na osobę makiawelicznego kardynała Tomasza Wolseya, którego wspaniale zagrał Sam Neill. Kardynała otacza pewnego rodzaju czarna legenda głoszącą, że jego niemoralne życie, intrygi, chciwość i większe zainteresowanie polityką niż sprawami Kościoła przygotowały podatny grunt pod późniejszą schizmę Henryka VIII i protestantyzację Anglii. Świetna kreacja Sama Neilla może sprawić, że postrzeganie historycznej roli Wolseya nie będzie aż tak jednostronne. Nie twierdzę, że kardynał był inny niż był, ale staram się spojrzeć na niego i jego klęskę – bo tę niewątpliwie poniósł – nie tylko przez pryzmat epoki, ale także niezmiennych ludzkich dążeń i motywacji; bo czy dzisiejszy kler aż tak bardzo różni się od tego sprzed reformacji? Apele papieża Benedykta XVI o odnowę życia kapłańskiego świadczą, że tak dobrze nie jest.  

 Jakub Pytel